Niestety – żaden z tych wskaźników nie jest obwarowany jakimś naprawdę obiektywnym kryterium selekcji. Z jednej strony, na prelegentów w obu wypadkach bywają zapraszani naukowcy nie tyle znakomici, ile – znani. A znanym naukowcem łatwiej zostać nie dlatego, że się jest znakomitym naukowcem, lecz dlatego, że np. głosi się takie a nie inne poglądy polityczne, opowiada się za takim a nie innym światopoglądem itd. Przykładów nie trzeba chyba podawać, bo mamy ich u siebie dostatecznie dużo i są wystarczająco... rażące. Z drugiej strony, nie wszyscy znakomici naukowcy mają ochotę uczestniczyć w dużej liczbie konferencji i wykładać na dużej liczbie uczelni, gdyż wyżej sobie cenią spokojną robotę badawczą.
Znowu – trudno winić organizatorów konferencji lub „proszonych" wykładów, że stosują takie czy inne kryteria pozamerytoryczne. Skądinąd nie da się na ogół dogłębnie ocenić kandydata na uczestnika konferencji lub wizytującego wykładowcy na podstawie z konieczności lakonicznego streszczenia planowanych wystąpień. Wiem o tym, gdyż sam byłem organizatorem niejednej konferencji – w tym dwóch kongresów z udziałem kilku setek gości.
Stąd pokusa podobna do tej, o której była mowa w związku z kwalifikacją prac naukowych do druku.
Po co jednak odwracać sprawę – i ocenę wartości naukowej prac zastępować liczbą konferencji, w których brał udział ich autor?
11
Za wskaźnik bycia znakomitym uczonym bierze się nieraz liczbę piastowanych funkcji. Znowu: łatwo to policzyć – i mamy pozory obiektywności.
Są naukowcy, u których liczba ta sięga... dziesiątek, a nawet setek! Czego to naprawdę jest świadectwem? Fikcyjności tych funkcji! Pełniłem w różnych okresach swego życia – przez kilka lat – odpowiedzialne funkcje w dwóch dużych towarzystwach naukowych i wiem z własnego doświadczenia, jak bardzo są takie funkcje absorbujące, jeśli się je traktuje serio. Z kolei zasiadanie w komitetach redakcyjnych ma dwojaki charakter. Może się wiązać z uciążliwymi obowiązkami recenzowania nadsyłanych tekstów. Ale może być związane wyłącznie ze zgodą na umieszczenie nazwiska na stronie redakcyjnej – a więc być funkcją czysto fasadową.
Żadne liczby nie odzwierciedlają tego zróżnicowania. A do tego trzeba jeszcze dodać różnorodność motywów, które decydują, że komuś powierza się takie funkcje. Niektóre są kuriozalne. Byłem świadkiem sytuacji, w których grono naukowców, obecne przy wyborze swoich władz, liczyło mniej osób, niż było... miejsc do obsadzenia.
12
Często się podkreśla, że słowo „profesor" pochodzi z łaciny i znaczy tyle, co „nauczyciel". Nie dziw więc, że ktoś, kogo się chce obdarzyć tytułem profesora, powinien być także – właśnie – doskonałym nauczycielem.
Jak to ustalić?
Cóż prostszego! Doskonały nauczyciel to taki, który ma wielu uczniów: magistrów, doktorów... I który jest jako doskonały – najlepiej na odpowiedniej skali metrycznej – oceniany przez swoich słuchaczy: studentów i doktorantów.
Zsumuje się odpowiednie liczby – i wszystko jest jasne.
13
Rozsądek podpowiada jednak: nie sama liczba uczniów świadczy o nauczycielu, lecz dopiero poziom ich prac.
Byłem przez wiele lat przewodniczącym jednego z zespołów ekspertów uniwersyteckiej komisji akredytacyjnej. Moje obserwacje z wizytacji przeprowadzonych z jej ramienia uprawdopodobniają hipotezę, że kwalifikacje promotora – jako dydaktyka – są na ogół odwrotnie proporcjonalne do liczby powstałych pod jego kierunkiem prac.
Żadna ocena prac studentów i doktorantów nie odzwierciedla poza tym wkładu promotora w powstanie tych prac – a bywa on skrajnie różny: od zerowego do, powiedzmy neutralnie, bardzo poważnego.
Mam to szczęście, że niemal wszyscy moi – niezbyt liczni skądinąd – uczniowie okazali się wielkimi talentami i są dziś wysoko oceniani przez tę część środowiska, której opinie sobie cenię. Ale brak takich utalentowanych uczniów (magistrów, doktorów) bynajmniej nie dyskwalifikuje kandydata na profesora tytularnego. Z moich obserwacji wynika, że (mówiąc najostrożniej) powstaje wiele złych magisteriów i doktoratów – na błahe tematy. Czy może dziwić, że autorzy takich prac nie szukają opieki u wymagających promotorów zajmujących się trudną problematyką?
Zaryzykuję ponadto hipotezę, że gdyby w mojej branży przeprowadzono odpowiednie badania, okazałoby się, że przygniatająca większość prac magisterskich i doktorskich poświęcona jest nie uzasadnieniu tez teoretycznych, lecz sprawozdaniu z cudzych poglądów. Trawestując przytoczoną regułę (pseudo)sukcesu w matematyce – powiedziałbym, że magistranci i doktoranci filozofii najczęściej stosują regułę: napisz, co napisał X-iński o Y-owskim!
14
W latach 70. zacząłem prowadzić badania nad recepcją swoich zajęć przez studentów. Przez dziesiątki lat przetestowałem najróżniejsze hipotezy dotyczące korelacji między metodami dydaktycznymi a reakcją różnych populacji studentów. Wiele dało mi to do myślenia.
Przerwałem te badania, kiedy wprowadzono instytucjonalne badania opinii studenckich i zaczęto najpierw sugerować potrzebę – a później stopniowo oczekiwać – uwzględniania wyników owych badań przy oficjalnej ocenie pracowników naukowych. Albowiem mając za sobą doświadczenie wykładowcy i dyrektora jednego z największych instytutów filozoficznych w kraju, uważałem, że ankietowe oceny studenckie mogą niekiedy być pożyteczne dla nauczyciela jako pomocniczy środek samokształcenia pedagogicznego, że mogą także czasem dostarczyć interesujących informacji na temat ankietowanych – ale są zupełnie bezwartościowe, a nawet szkodliwe, jako kryterium zewnętrznej oceny osób prowadzących zajęcia. Nigdy nie zastąpią one prawdziwej – i z powagą potraktowanej – hospitacji przeprowadzonej przez bardziej doświadczonych kolegów.
Po pierwsze, same ankiety rzadko bywają opracowane w taki sposób, żeby odpowiedzi na nie rzucały na ocenianego światło pod istotnymi dla dydaktyki uniwersyteckiej względami. Cóż mają za znaczenie dla niej takie rzeczy, jak wygląd profesora, jego dowcip, to, czy mówi ciekawie czy nie, jak jest z jego tzw. przyjaznością wobec słuchaczy – a od takich pytań roi się w obiegowych ankietach.
Po drugie, poza stosunkowo rzadkimi wypadkami skrajnej i widocznej nawet dla niefachowców ignorancji u wykładowców studenci en gros nie mają odpowiednich kompetencji, aby oceniać kwalifikacje swoich wykładowców.
Po trzecie, tylko mała część studentów to studenci, z których zdaniem w sprawie wykładowców i wykładanych przedmiotów warto się liczyć: a więc studenci o odpowiednich uzdolnieniach i odpowiednim nastawieniu do nauki. Nie widzieć tego – albo udawać, że się nie widzi – mogą lub muszą tylko ci, których z powodu wadliwych rozwiązań systemowych (tj. znacznego ustawowego udziału przedstawicieli studentów w akademickich organach decyzyjnych) nie stać na nazywanie rzeczy po imieniu.
15
Czy to wszystko znaczy, że nie sposób ustalić, czy ktoś jest znakomitym naukowcem i doskonałym nauczycielem – i tym samym może mieć słuszne aspiracje do tytułu profesora?
Jeśli miałoby to być ustalenie ponad wszelką wątpliwość – odpowiedź musiałaby być negatywna. Ustalenia w tej sprawie mogą być jedynie mniej lub bardziej prawdopodobne – i chodzi oczywiście o to, żeby były możliwie najbardziej prawdopodobne.
Ktoś, kto ma cytowania w renomowanych czasopismach, kto wygłasza referaty na międzynarodowych konferencjach i jest zapraszany w charakterze profesora wizytującego na sławne uniwersytety, kto pełni ważne funkcje w instytucjach życia naukowego, kto ma znakomitych uczniów i jest wysoko oceniany przez słuchaczy – jest zapewne dobrym kandydatem do tytułu profesora. Ale w żadnym razie nie są to warunki niezbędne do tego, aby być takim kandydatem!
Tytułowy Kopernik warunków tych raczej nie spełniał. A jednak – nie tylko chyba moim zdaniem – zasługiwałby w swoich czasach na tytuł profesora. Co prawda, gdyby jedynym recenzentem jego dzieła „O obrotach ciał niebieskich" został Tycho de Brahe, który był zwolennikiem teorii geocentrycznej, Kopernik mógłby zostać zdyskwalifikowany. Ale rozsądni decydenci nie poprzestaliby przecież na jednym opiniodawcy.
16
Nie dajmy się więc zwieść urokom parametryzacji – tam, gdzie stwarzają one jedynie iluzję merytorycznej i obiektywnej oceny! Zaufajmy „żywym", nieanonimowym recenzentom – ich kompetencjom i „smakowi"! Nie wiążmy im rąk formalnymi – a mało diagnostycznymi – kryteriami!
Nieunikniona różnorodność indywidualnie stosowanych probierzy opłaci się per saldo bardziej niż paraobiektywna standaryzacja.
Przemawia za tym nie tylko moja długoletnia praktyka opiniodawcy „wynajmowanego" przez Centralną Komisję do spraw Stopni i Tytułów, lecz także – jak starałem się pokazać – zdrowy rozsądek i szczypta wiedzy o mechanizmach rządzących światem nauki.
17
I jeszcze jedno.
Przypomnę pewien wiele mówiący fakt z XX-wiecznej historii mojej dyscypliny. Twardowski, założyciel Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, otrzymał katedrę w 29. roku życia. Jego najznakomitsi uczniowie niewiele później: Tatarkiewicz – w 31. roku życia, a Łukasiewicz, Kotarbiński i Leśniewski – w 33. roku życia.
Żaden z nich – podobnie jak przedtem Kopernik – nie byłby w stanie w momencie awansu sprostać opisanym przeze mnie kryteriom parametrycznym. A przecież byli już znakomitymi naukowcami i dzięki swojej wcześnie jakościowo rozpoznanej pozycji akademickiej nadali ton nauce polskiej międzywojnia.
Nie stawiajmy więc bariery, której kandydaci na profesorów nie będą w stanie pokonać z przyczyn pozanaukowych!
Jacek Jadacki – profesor tytularny od 1995 roku, autor kilkunastu książek i około tysiąca mniejszych prac z zakresu filozofii i jej historii. W latach 2009 – 2010 – członek Rady Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.