Uwolnić orła

Brak nam wiary we własne siły, przekonania, że Polska ma do odegrania istotną rolę międzynarodową, a jej zewnętrzny wizerunek jest wartością, którą my sami potrafimy kształtować

Publikacja: 18.08.2012 01:01

Uwolnić orła

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Wielka Brytania wydała właśnie 9 miliardów funtów na wspaniałą sportową fetę dla całego świata. Dodajmy – 9 miliardów, których nie ma; żaden kraj nie ma dziś 9 miliardów na zabawę. I teraz będzie najlepsze: praktycznie nikt na Wyspach nie żałuje.

Sceptycy powiedzą, że Brytyjczycy ulegli zorganizowanemu szaleństwu, obsesji podsycanej przez media i polityków. W gruncie rzeczy sport niczemu nie służy, jakie znaczenie ma fakt, że jakaś kobieta w śmiesznym kasku przejedzie tor kolarski o jedną tysięczną sekundy szybciej niż inna albo jakiś nastolatek skoczy do wody z trampoliny z nogami wyprostowanymi, a nie lekko skrzyżowanymi? Przecież i tak nie widać różnicy. Po co to wszystko?

Najprościej mówiąc – dla poprawienia sobie samopoczucia. Przy okazji innym też się dostało trochę tej radości, ale to miał być przede wszystkim prezent Brytyjczyków dla samych siebie. Ciągle powielany wizerunek Brytyjczyków jako arogantów wierzących święcie we własną wielkość jest od dawna nieaktualny. Ulubionym ich sportem od wielu dekad jest poniewieranie samych siebie, szydzenie z dawnej potęgi, rozdzieranie szat nad upadkiem państwa, które straciło imperium i ciągle nie potrafi znaleźć nowej roli.

Spadek znaczenia politycznego Londynu w Europie i świecie, chaos społeczny, którego najbardziej ponurym wyrazem były ubiegłoroczne rozruchy, kłopoty gospodarcze – taki wizerunek swojego kraju nosi w sercu wielu Brytyjczyków. Brytyjskie klęski sportowe ostatnich lat doskonale wpisywały się w tę historię – a tu nagle triumf! Sportowy, organizacyjny, medialny.

Rok temu cały świat pokazywał płonący Londyn i zakapturzony motłoch wynoszący telewizory ze zdemolowanych sklepów. Tego lata Brytyjczycy podliczali z niedowierzaniem rosnącą z dnia na dzień pulę medali, a na koniec zaproponowali światu trzygodzinną zabawę na planie Union Jacka. Wyrazem dumy z sukcesu setek sportowców i własnej sprawności organizacyjnej stał się ten najbardziej niepoprawny politycznie symbol naszych czasów: flaga narodowa.

Czy do nich dorastamy?

Ciekawe, dlaczego nikomu to nie przeszkadza? Dlaczego Union Jack nie boli, a biało-czerwona owszem, np. podczas uroczystości 11 listopada niektórych tak kole w oczy, że wymieniają ją na tęczową? Dlaczego Brytyjczycy zorganizowali święto dla siebie, a my, organizując Euro 2012, non stop zastanawialiśmy się, co inni o nas pomyślą? Dlaczego ocena naszego wysiłku, sukcesu, wizerunku zależy od innych, a nie od nas samych?

Odpowiedź jest prosta i niespecjalnie dramatyczna. Polska jest kulturą peryferyjną, a Polacy narodem, który sam siebie traktuje jako naród peryferyjny. Czyli gorszy. Jesteśmy zakotwiczeni w gombrowiczowskiej „pośredniości", która – jak pisał – jest cechą charakterystyczną dla „kultur, które nie wyrobiły się w bezpośrednim starciu z rzeczywistością i życiem, które świat odczuwają poprzez inne dojrzalsze kultury".

Według Gombrowicza nie zależy nam, aby mieć poezję, tylko na tym, aby mieć „poezję nie gorszą od francuskiej", albo abyśmy byli „równie kulturalni co Anglicy". Dla Polaków upo- dobnienie Polski do kultur wyższych, czyli zachodnich, jest celem samym w sobie, aspiracją, której wyznawanie odróżnia Polaka „oświeconego", czyli Europejczyka, od zasklepionego w swojej parafiańszczyźnie ciemniaka, nacjonalistę i, ma się rozumieć, katolika.

„Pośredniość" zwykle przeradza się w chorobliwą obsesję ciągłego porównywania się i sprawdzania „czy już do nich dorastamy". Probierzem naszego rozwoju i sukcesu jest zdanie wyrażane o nas przez „wyższe" kultury. Paraliżujący polskie media i – generalnie – życie publiczne kompleks niższości wobec Zachodu przepisuje się na przekonanie, że wizerunek Polski jest dobry, kiedy „Im" się podobamy i zły, kiedy „Oni" nas krytykują.

Film BBC nadany przed Euro 2012 nie był dla nas po prostu przykładem manipulacji dziennikarskiej wspartej ignorancją jego autorów, tylko jednym z dwóch: albo niegodziwym zamachem na naszą niewinność, albo słusznym potwierdzeniem naszego cywilizacyjnego niedorozwoju i powszechnego antysemityzmu. Dla tradycjonalistów – to pierwsze, dla „modernizatorów" Polski, czyli ludzi, którzy chcą, „by u nas wreszcie było tak jak u Nich" – to drugie. U Freuda nazywa się to „projekcją", czyli przypisywaniem własnych impulsów innym ludziom, w tym wypadku innym narodom, którym oddajemy prawo do oceny nas samych. Sami sobie nie wystarczamy za autorytet.

To się nie zmienia. Wraz z upływem czasu po 1989 roku polska pośredniość nie tylko nie ustępuje dumie z bycia Polakiem, ale się pogłębia. Polacy przestali kraść samochody w Niemczech, alkoholizm przestał być naczelnym problemem społecznym, Polacy robią kariery na Zachodzie, polskie produkty są obecne na światowych rynkach. A mimo to – Polakom ciągle mało.

Modernizatorzy martwią się, że nie dorastamy do zachodniego ideału, że ciągle zbyt wolno przyznajemy nowe prawa gejom i kobietom i zabieramy przywileje Kościołowi. To ponoć umacnia nasz wizerunek katolickiego ciemnogrodu i ostoi nacjonalizmu w Europie. Powinniśmy szybciej podążać tą drogą, bo na Zachodzie nie będą nas lubić, ale czym szybciej podążamy, tym bardziej widać, że idziemy zbyt wolno.

Po jednej stronie polskiej debaty publicznej jest uległość wobec wyidealizowanego Zachodu i kultury cywilizacyjnego oświecenia oraz poniżanie wszystkiego, co wiąże się z Polską tradycją, po drugiej – kompleks oblężonej twierdzy i przekonanie, że każdy nieprzychylny Polsce artykuł czy wypowiedź są częścią kontrolowanego przez wrogie siły (postmodernistów, Żydów, Rosję, Niemców) spisku antypolskiego. W obu tych postawach nie ma miejsca na wiarę we własne siły, przekonanie, że Polska ma do odegrania istotną rolę międzynarodową, a jej zewnętrzny wizerunek jest wartością, którą sami potrafimy kształtować i wyeksportować.

Czasami podejmujemy takie próby i różnie się to kończy. Weźmy ostatnią książkę „Inferno of Choices" (Piekło wyborów) promowaną przez polskie placówki dyplomatyczne. Dominującym tematem opracowania jest polski antysemityzm, a bohaterami? Szmalcownicy i Polacy szabrujący żydowskie majątki. To chyba jedyna w historii światowej dyplomacji operacja promowania własnego kraju poprzez wskazywanie haniebnych zachowań jego obywateli.

MSZ snuje refleksje

Najbardziej kuriozalne jest tłumaczenie rzecznika MSZ, że książka wzbogaca wiedzę cudzoziemców o historii Polski. Brawo! Tylko, że zadaniem polskiej dyplomacji nie jest wzbogacanie wiedzy cudzoziemców o Polsce, tylko obrona interesów Polski na świecie. Poszukiwaniem prawdy, drugiego dna, istoty ludzkich motywacji i racji różnych stron sporu zajmują się dziennikarze, pisarze, historycy. Natomiast zadaniem MSZ nie jest snucie refleksji, tylko obrona polskiej racji stanu, której w tym wypadku na pewno bardziej przysłużyłaby się promocja zbioru prac na temat polskich Sprawiedliwych albo wydanie po angielsku broszurki, w której autor wyłożyłby na przykład, na czym polega różnica między powstaniem w getcie a powstaniem warszawskim.

Jeśli popatrzeć na praktykę dyplomacji na całym świecie, wydaje się to oczywiste. Niemcy nie promują swojego kraju za pomocą publikacji zeznań hitlerowskich zbrodniarzy w Norymberdze ani notatek z konferencji w Wannsee, mimo że z pewnością „wzbogaciłyby one wiedzę cudzoziemców o historii Niemiec". Wręcz przeciwnie – od czasu wojny nie szczędzą środków dyplomatycznych i materialnych na stworzenie na świecie obrazu nazizmu jako pewnej bezpaństwowej zarazy, która zalała Europę i świat w latach 30. XX wieku. Z sukcesem.

Wiele krajów przyjęło wersję historii, według której wojnę wywołali i przeprowadzili naziści, a nie Niemcy. To jest chyba jedna z najbardziej udanych operacji dyplomatycznych w historii: dziś słowo „naziści" w wielu miejscach na świecie nie tylko zastępuje Niemców jako autorów zbrodni II wojny światowej, ale funkcjonuje jako obraźliwe określenie nadawane prawicy.

Przesadą i uproszczeniem jest lansowana czasem teza, według której nawet w Izraelu ludzie zapomnieli, kto wymordował 6 milionów Żydów, a Polaków uważa się tam za większych antysemitów niż Niemców. Jednak z pewnością pozytywny dziś wizerunek Niemiec w tym kraju jest wynikiem świadomego działania kilku pokoleń elit niemieckich i izraelskich, które zgodziły się, że oprócz skruchy wyznaniu niemieckich win wobec Żydów powinno towarzyszyć także finansowe zadośćuczynienie przekładające się na bardzo konkretną wieloletnią pomoc gospodarczą, a zwłaszcza wojskową Niemiec dla Izraela. Niemcy kupili sobie odkupienie win i nie ma się co oburzać na takie sformułowanie: koszty – również moralne – dla obu stron były ogromne.

Ameryka dla każdego

Niemcy zapracowały na swój współczesny wizerunek pokojowej łagodnej potęgi, ale to niejedyna możliwa strategia budowania własnego obrazu u innych. Jej sukces nie potwierdza też bynajmniej tezy, że wizerunek danego kraju jest sprawiedliwym odzwierciedleniem jego pracy nad budową włąsnego obrazu, co tak bardzo denerwuje nas, Polaków, gdy inni wypominają nam antysemityzm albo pijaństwo.

Zżymamy się wiedząc, że Rosjanie albo Finowie piją więcej i dziwimy, dlaczego świat zapomina np. o antysemityzmie Francuzów albo ich zbrodniach w Algierii (pewnie dlatego, że woli smakować ich sery i pić wino, zamiast zgłębiać mroczne karty ich historii).

Amerykanie w ogóle nie przejmują się, co inni o nich myślą. Mogą sobie na to pozwolić, bo wizerunek Ameryki jest odbiciem jej roli w świecie. Każdy ma taką Amerykę, jaką zechce, a bycie centrum świata skutkuje taśmową produkcją karykaturalnych wizerunków USA jako kraju zamieszkanego przez półgłówków, którzy nie umieją odróżnić Bukaresztu od Budapesztu albo imperialistów, którzy rządzą całym globem we własnym interesie. Z tym że Amerykanie nie muszą się tym przejmować, bo i tak miliony ludzi ciągle marzą o tym, by stać się obywatelami USA.

Najlepszym przykładem tego, że wizerunek jest funkcją roli, jaką dane państwo pełni w polityce i kulturze jest Izrael, z pewnością najbardziej znienawidzony kraj na ziemi. Jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi, miliony ludzi uważają, że Izrael jest dziś najbardziej represyjnym reżimem na świecie. Nie Arabia Saudyjska, gdzie za zmianę wyznania traci się życie, nie Chiny, gdzie kobiety zmuszane są do mordowania dzieci, z pewnością nie Rosja, w której zamordyzm Putina i próby odbudowywania mocarstwowej roli cieszą się zrozumieniem i wsparciem w wielu krajach Europy i świata (czym innym miałaby być Rosja jeśli nie zamordystycznym mocarstwem?), ale właśnie Izrael.

Naczelnym kryterium budującym wizerunek tego kraju na świecie jest jego okupacja terenow przygranicznych. Na świecie istnieje kilka rejonów okupowanych przez obce państwa, gdzie dochodzi do łamania prawa (płn. Cypr), a nawet okrutnych zbrodni (Kaszmir, Górski Karabach), ale w żadnym z tych wypadków państwo okupujące nie ponosi takich strat wizerunkowych jak Izrael. I w żadnym innym wypadku naród okupowany nie ma tak pozytywnego wizerunku jak Palestyńczycy, którzy przez całą światową lewicę uznawani są za symbol ludu cierpiącego niesłusznie, tragicznie i nie za swoje winy.

Taki obraz nie ma oczywiście żadnego związku z rzeczywistością – Izrael nie jest najbardziej opresyjnym reżimem na ziemi, Palestyńczycy z pewnością nie są najbardziej uciemiężonym ludem na świecie, a miejsce, w którym się dziś znajdują, jest wypadkową różnych czynników, wśród których programowa nienawiść do Izraela jest jednym z zasadnicznych. Jednak akurat tak się składa, że w narracji nowoczesnej zachodniej lewicy, która nadaje dziś ton debacie publicznej na świecie, oba te kraje zajmują symboliczne miejsca „złego" i „dobrego".

Z lenistwa i strachu

Brytyjczycy ciągle potrafią leczyć swoje kompleksy poczuciem humoru i doborem stylu, Amerykanie nie muszą się niczym przejmować, bo i tak są najpotężniejsi na świecie, Izrael ma ważniejsze rzeczy na głowie niż dbanie o to, by być powszechnie lubianym, Niemcy zapracowali na swój wizerunek, Francuzi z narodu kolaborantów z Vichy stali się narodem Resistance, bo w przeciwnym razie świat musiałby zrezygnować z francuskiego wina, sera i słońca. A my? Gdzie jest nasza szansa, skoro nawet w MSZ uważają, że najlepszym wsparciem naszego wizerunku na świecie będzie potwierdzenie, że Polacy byli narodem szmalcowników?

Tu akurat widać wyraźnie triumf gombrowiczowskiej pośredniości. Promotorzy Polski w MSZ uznali najwyraźniej, że skoro Zachód uważa nas za antysemitów, to najlepiej potwierdzimy swoją przynależność do Zachodu poprzez dostarczenie argumentów na poparcie oczekiwanej tezy. I w ten sposób nasz wizerunek jako państwa nowoczesnego, otwartego na argumenty i nietrzymającego się bezmyślnie polskości jak – nie przymierzając Brytyjczycy Union Jacka – zostanie na wiek wieków potwierdzony.

To absurd oczywiście. Polska ma obecnie nieznaną w swojej historii szansę zbudowania własnego wizerunku, opowiedzenia o sobie światu. Teraz jest ten moment, prawdopodobnie za dziesięć, dwadzieścia lat, gdy Chiny i Indie okrzepną jako nowe potęgi, zmieni się sytuacja na świecie, rola Europy, w tym Polski może ulec osłabieniu. Teraz jest nasz moment, na co czekamy?

Euro 2012 było udanym ćwiczeniem w budowaniu obrazu narodu jako społeczności ludzi, którzy nawzajem się lubią, nie wstydzą się własnych barw narodowych, tworzenia odniesień do własnej historii. Takie chwile uniesień z definicji trwają krótko, inaczej być nie może, natomiast do instytucji państwowych, zwłaszcza do służb dyplomatycznych należy zadanie przepisania tej narodowej energii w pewną opowieść o Polsce, którą można podać światu do wierzenia.

Jak to zrobić? Jest kilka metod znanych i wypróbowanych przez innych. Instytut Goethego, British Council, Alliance Francaise – dlaczego Instytut Adama Mickiewicza nie miałby pełnić podobnej roli z podobnym rozmachem? Dlaczego nie stworzymy kanału telewizyjnego nadającego w językach obcych (angielski? chiński? rosyjski?), który na wzór Russia Today czy al Dżazira interpretuje świat przez pryzmat polskiego doświadczenia i polskich oczekiwań? Dlaczego przez 20 lat niepodległości nie udało nam się stworzyć prawdziwie mocnej polskiej marki obecnej na rynkach całego świata? Dlaczego nasi naukowcy i badacze uciekają z kraju zamiast budować siłę polskiej nauki na miejscu? Odpowiedź na te pytania jest jedna: „nie stać nas". To jest odpowiedź błędna. Nie stać nas, bo sami uwierzyliśmy, że nawet zadawanie takich pytań jest zbytecznym luksusem. Nikogo na świecie – może poza Chińczykami – nie stać dziś na nic. A jednak Brytyjczycy potrafili w ciągu kilku lat zbudować potęgę sportową (po co komu sport?!), a my w ciągu 20 lat od upadku komunizmu zrobiliśmy wszystko, by z narodu sportowych zwycięzców stać się narodem przegranych.

Nie stać nas na sport, nie stać na lepszą edukację naszych dzieci, nie stać na rozwój nauki, ani na budowanie więzi narodowej i instytucji, które poniosą polskość, bo wszystko to wymaga wiary we własne siły, przekonania, że warto. I jeszcze pieniędzy, na których wyłożenie wszyscy powinniśmy się zgodzić.

Oczywiście łatwiej jest zrezygnować z pracy, ulec goryczy i resentymentom albo bezmyślnie zanurzyć się w morzu europejskości. W końcu Polska nigdy nie miała tylu wspaniałych kompozytorów, ilu mają Niemcy, ani tylu wielkich pisarzy, ilu Anglicy, ani tylu wynalazców co Szkoci, a nasza kuchnia jest mniej subtelna niż francuska. Tylko co z tego?

Niemcy nigdy nie byli narodem pacyfistów, spod francuskiej elegancji wydobywa się jakobiński smród, a brytyjski dystans do świata znaczony jest tysiącami ofiar wielkiego niegdyś imperium.

Polacy nie są ani lepsi, ani gorsi od nich. Po prostu z lenistwa, ze strachu, albo rozgoryczenia mówimy o sobie głosem innych i czekamy, co inni nam odpowiedzą, nazywając efekt finalny wizerunkiem Polski w świecie. Tymczasem wizerunek Polski należy do nas, a nie do Niemców, Anglików, Amerykanów czy Rosjan. Nie ma co zazdrościć Brytyjczykom ich Union Jacka. Trzeba wypuścić na wolność Białego Orła.

Wielka Brytania wydała właśnie 9 miliardów funtów na wspaniałą sportową fetę dla całego świata. Dodajmy – 9 miliardów, których nie ma; żaden kraj nie ma dziś 9 miliardów na zabawę. I teraz będzie najlepsze: praktycznie nikt na Wyspach nie żałuje.

Sceptycy powiedzą, że Brytyjczycy ulegli zorganizowanemu szaleństwu, obsesji podsycanej przez media i polityków. W gruncie rzeczy sport niczemu nie służy, jakie znaczenie ma fakt, że jakaś kobieta w śmiesznym kasku przejedzie tor kolarski o jedną tysięczną sekundy szybciej niż inna albo jakiś nastolatek skoczy do wody z trampoliny z nogami wyprostowanymi, a nie lekko skrzyżowanymi? Przecież i tak nie widać różnicy. Po co to wszystko?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy