Wielka Brytania wydała właśnie 9 miliardów funtów na wspaniałą sportową fetę dla całego świata. Dodajmy – 9 miliardów, których nie ma; żaden kraj nie ma dziś 9 miliardów na zabawę. I teraz będzie najlepsze: praktycznie nikt na Wyspach nie żałuje.
Sceptycy powiedzą, że Brytyjczycy ulegli zorganizowanemu szaleństwu, obsesji podsycanej przez media i polityków. W gruncie rzeczy sport niczemu nie służy, jakie znaczenie ma fakt, że jakaś kobieta w śmiesznym kasku przejedzie tor kolarski o jedną tysięczną sekundy szybciej niż inna albo jakiś nastolatek skoczy do wody z trampoliny z nogami wyprostowanymi, a nie lekko skrzyżowanymi? Przecież i tak nie widać różnicy. Po co to wszystko?
Najprościej mówiąc – dla poprawienia sobie samopoczucia. Przy okazji innym też się dostało trochę tej radości, ale to miał być przede wszystkim prezent Brytyjczyków dla samych siebie. Ciągle powielany wizerunek Brytyjczyków jako arogantów wierzących święcie we własną wielkość jest od dawna nieaktualny. Ulubionym ich sportem od wielu dekad jest poniewieranie samych siebie, szydzenie z dawnej potęgi, rozdzieranie szat nad upadkiem państwa, które straciło imperium i ciągle nie potrafi znaleźć nowej roli.
Spadek znaczenia politycznego Londynu w Europie i świecie, chaos społeczny, którego najbardziej ponurym wyrazem były ubiegłoroczne rozruchy, kłopoty gospodarcze – taki wizerunek swojego kraju nosi w sercu wielu Brytyjczyków. Brytyjskie klęski sportowe ostatnich lat doskonale wpisywały się w tę historię – a tu nagle triumf! Sportowy, organizacyjny, medialny.
Rok temu cały świat pokazywał płonący Londyn i zakapturzony motłoch wynoszący telewizory ze zdemolowanych sklepów. Tego lata Brytyjczycy podliczali z niedowierzaniem rosnącą z dnia na dzień pulę medali, a na koniec zaproponowali światu trzygodzinną zabawę na planie Union Jacka. Wyrazem dumy z sukcesu setek sportowców i własnej sprawności organizacyjnej stał się ten najbardziej niepoprawny politycznie symbol naszych czasów: flaga narodowa.