Niecały rok temu zaczęło być głośno o rosnącej ponoć w siłę rosyjskiej opozycji. Skierowane pod adresem władzy oskarżenie o to, że sfałszowała wyniki wyborcze do Dumy, stało się pretekstem do masowych demonstracji w Moskwie i Petersburgu. Wydawało się, że i na placu Czerwonym rozegra się kolorowa rewolucja.
Z dużej chmury polał się jednak mały deszcz. Żadne „Marsze milionów" nie są w stanie, na razie, zdetronizować Władimira Putina. Zastanawiająca jest ta słabość dzisiejszej opozycji rosyjskiej. Z niedawnych sondaży płyną dość paradoksalne wnioski: im dysydenci są bardziej znani, tym poparcie dla nich jest mniejsze. Z jednej strony, społeczeństwo rosyjskie pod względem świadomości obywatelskiej dojrzewa, z drugiej – opozycja nie jest zdolna wstrzelić się w oczekiwania tych, którzy stanowią jej potencjalny elektorat.
Do Rosji, jak mało do którego miejsca na świecie, pasują słynne słowa Giuseppe Tomasi di Lampedusy: „Wiele się musi zmienić, aby wszystko pozostało po staremu". Każda rewolucja w tym kraju okazywała się w rezultacie nadawaniem nowej formy dotychczasowej politycznej treści, która trwa od narodzin carstwa rosyjskiego w XVI stuleciu.
W znakomitej powieści Vladimira Volkoffa „Carskie sieroty" pojawiają się dwie postaci będące doskonałą ilustracją powikłanych XX-wiecznych dziejów Rosji. Wołodia Psar to liberał i demokrata, który w obliczu bolszewickich bestialstw staje się gorącym obrońcą monarchii. Inaczej rzecz się ma z jego przyrodnim bratem Bazylem Psarskim. Ten jest agentem Ochrany, strażnikiem starego reżimu. Kiedy jednak monarchia jest nie do uratowania, a Rząd Tymczasowy nie potrafi okiełznać rozlewającego się chaosu, wtedy Bazyl robi polityczną woltę i przechodzi na stronę bolszewików. Swoją decyzję wyjaśnia wprost Leninowi: „Nie chcę monarchii, która się ośmiesza, lub którą się znieważa. Wolę ją martwą. Ale Rosja potrzebuje państwa. Rozumie pan? Za wszelką cenę".
Putinowski miękki autorytaryzm nie jest – jak przyjęło się w Polsce sądzić – spadkiem po ZSRR. Owszem, niegdysiejsza działalność obecnego rosyjskiego prezydenta w KGB z pewnością nie pozostała bez wpływu na bieżącą politykę rosyjską. Warto jednak przyjąć znacznie szerszą perspektywę historyczną. Ochrana i KGB miały bowiem swoją protoplastkę w XVI wieku – opryczninę. Ta działająca zaledwie przez siedem lat policja pałacowa Iwana Groźnego zapoczątkowała procesy, których skutki trwają do dziś.
Były doradca Władimira Putina do spraw ekonomicznych, dziś mieszkający w USA dysydent Andriej Iłłarionow, uważa, że w obecnej Rosji u władzy jest grupa osób, których aktywność najlepiej oddaje trudno przekładalne na polski słowo „bezpredieł". Można je zdefiniować jako bezprawie polegające na tym, że nikt nie wie, co mu wolno. Dlatego zakres praw pojedynczego obywatela określa wojna wszystkich ze wszystkimi. Ktoś, kto jednego dnia jest liczącym się w kraju oligarchą, kolejnego dnia może przeistoczyć się w pozbawionego majątku więźnia kolonii karnej.
Wniosek z tego płynie prosty: w każdej zachodniej demokracji służby specjalne prowadzą jakieś brudne gry, tyle że rozmaite, niezwiązane z nimi, instytucje patrzą im na ręce i lepiej lub gorzej je kontrolują. W Rosji oprycznicy i ich następcy to swoista warstwa, która od pięciu wieków współtworzy elitę polityczną kraju, niezależnie od panującego w danej epoce ustroju.
Znamienna jest w tym wszystkim rola Cerkwi prawosławnej. Jeden z dowódców opryczniny Maluta Skuratow zamordował metropolitę moskiewskiego Filipa II, który sprzeciwiał się tyranii Iwana Groźnego. Tym samym ołtarz został całkowicie podporządkowany tronowi. W kolejnych stuleciach opozycjoniści nie mogli raczej liczyć na moralne wsparcie Cerkwi, bardziej lub mniej jednoznacznie błogosławiącej każdego władcę (z wyjątkiem Lenina, bo już ze Stalinem przyciśnięty do muru patriarcha moskiewski Sergiusz postanowił się ułożyć). Może byłoby inaczej, gdyby na czele Cerkwi stali tacy duchowni, jak Filip II.