Każdy, kto chcąc pisać o autorytetach, miał trochę do czynienia z socjologią lub choćby pogrzebał w Internecie, nie może nie wspomnieć Maxa Webera z jego trzema rodzajami autorytetów: tradycyjnym, charyzmatycznym i prawno-racjonalnym. Gdy jednak wyszukuję artykuły na ten temat, to albo dotyczą one interpretacji i zastosowania weberowskiej typologii, albo próbują odnieść ją do teraźniejszości, dochodząc najczęściej do wniosku, że jest ona przestarzała i niedostatecznie opisuje rzeczywistość.
Można też znaleźć artykuły postmodernistyczno-żiżkowate udowadniające, że prezydent George Bush reprezentował typ autorytetu tradycyjnego, „kompleks wojenno-przemysłowy" – to autorytet prawno-(nie)racjonalny (autorzy nie pamiętają przy tym, że termin ten wprowadził do polityki prezydent Dwight Eisenhower), natomiast autorytet charyzmatyczny, czyli ten, w którym Weber dopatrywał się promotora zmian, reprezentowany jest przez anarchistów, trockistów i to, co się dziś przyjęło nazywać lewicą zachodnią.
Oczywiście autorytetem dla tego marginalnego zbioru jest Noam Chomsky, stojący na szczycie piramidy, w której można znaleźć także nadszarpnięte czy też zakurzone postacie Bakunina, Lenina, Trockiego, Mao Tse Tunga, Ho Szi Mina, Fidela Castro czy Abimaela Guzmána.
Stalin walczył z Trockim
Nie mogę się oprzeć pokusie, by nie opowiedzieć przy tej okazji o pouczającym zdarzeniu, którego byłam świadkiem w Paryżu w 1970 roku, zaraz po wyjeździe z Polski. Od wielu tygodni zapowiadano zjednoczeniowy zjazd lewicy w dużej Sali Mutualite, słynnej z mityngów Frontu Ludowego w latach 30.
Francuska lewica, dosyć widoczna na ulicach, rozdająca ulotki i wzywająca do różnego rodzaju rewolucji, miała znów, po prawie 40 latach, pójść razem w jednym szeregu. Z głośników leciała Międzynarodówka, przeplatana różnymi rewolucyjnymi pieśniami z całego świata, w których rozpoznawałam przede wszystkim pieśni chóru Armii Czerwonej.
Pierwsze kilkanaście minut wyglądało rzeczywiście imponująco, prawie jak z początku filmu „Doktor Żywago": na sale wkraczały różnymi wejściami (niewielkie) grupy rewolucjonistów niosące portrety i jakieś (czerwone) transparenty, Międzynarodówka brzmiała coraz głośniej i dumniej, ale gdy pierwszy działacz wkroczył na mównicę i zaczął coś wykrzykiwać (ciekawe, że lewica woli krzyczeć, a prawica mówić powoli), pojawiła się kolejna scena z „Doktora Żywago" – jakby nagle do akcji wkroczyli, czy wjechali Kozacy – wszyscy rzucili się a to na siebie, a to w stronę estrady, krzycząc i wymachując na prawo i na lewo przyniesionymi przez siebie rekwizytami. I po kilku minutach trwała już prawdziwa walka ideologiczna – portret Stalina walił w portret Trockiego, Fidel Castro bił się z Mao Tse-tungiem, Tito z Bucharinem, póki do akcji nie wkroczyła policja i wszystkich nie wyrzuciła.
Dziś, również z perspektywy 40 lat, mogę powiedzieć, że byłam wtedy po raz pierwszy świadkiem poważnego konfliktu autorytetów. Charyzmatycznych? Prawno-racjonalistycznych? Tradycyjnych? Chyba nie. Lepiej byłoby użyć znanego w Polsce pojęcia „autorytetu moralnego" niż jakiegokolwiek innego określenia.