Kruche postumenty

Gdy domagałam się od Amerykanów, aby wskazali swój „autorytet polityczny", rozkładali ręce, przy „autorytecie moralnym" zaczynali się uśmiechać. Kiedy opisywałam, jak ten termin funkcjonuje w Polsce, niektórzy głośno się śmiali.

Publikacja: 16.03.2013 00:01

Każdy, kto chcąc pisać o autorytetach, miał trochę do czynienia z socjologią lub choćby pogrzebał w Internecie, nie może nie wspomnieć Maxa Webera z jego trzema rodzajami autorytetów: tradycyjnym, charyzmatycznym i prawno-racjonalnym. Gdy jednak wyszukuję artykuły na ten temat, to albo dotyczą one interpretacji i zastosowania weberowskiej typologii, albo próbują odnieść ją do teraźniejszości, dochodząc najczęściej do wniosku, że jest ona przestarzała i niedostatecznie opisuje rzeczywistość.

Można też znaleźć artykuły postmodernistyczno-żiżkowate udowadniające, że prezydent George Bush reprezentował typ autorytetu tradycyjnego, „kompleks wojenno-przemysłowy" – to autorytet prawno-(nie)racjonalny (autorzy nie pamiętają przy tym, że termin ten wprowadził do polityki prezydent Dwight Eisenhower), natomiast autorytet charyzmatyczny, czyli ten, w którym Weber dopatrywał się promotora zmian, reprezentowany jest przez anarchistów, trockistów i to, co się dziś przyjęło nazywać lewicą zachodnią.

Oczywiście autorytetem dla tego marginalnego zbioru jest Noam Chomsky, stojący na szczycie piramidy, w której można znaleźć także nadszarpnięte czy też zakurzone postacie Bakunina, Lenina, Trockiego, Mao Tse Tunga, Ho Szi Mina, Fidela Castro czy Abimaela Guzmána.

Stalin walczył z Trockim

Nie mogę się oprzeć pokusie, by nie opowiedzieć przy tej okazji o pouczającym zdarzeniu, którego byłam świadkiem w Paryżu w 1970 roku, zaraz po wyjeździe z Polski. Od wielu tygodni zapowiadano zjednoczeniowy zjazd lewicy w dużej Sali Mutualite, słynnej z mityngów Frontu Ludowego w latach 30.

Francuska lewica, dosyć widoczna na ulicach, rozdająca ulotki i wzywająca do różnego rodzaju rewolucji, miała znów, po prawie 40 latach,  pójść razem w jednym szeregu. Z głośników leciała Międzynarodówka, przeplatana różnymi rewolucyjnymi pieśniami z całego świata, w których rozpoznawałam przede wszystkim pieśni chóru Armii Czerwonej.

Pierwsze kilkanaście minut wyglądało rzeczywiście imponująco, prawie jak z początku filmu „Doktor Żywago": na sale wkraczały różnymi wejściami (niewielkie) grupy rewolucjonistów niosące portrety i jakieś (czerwone) transparenty, Międzynarodówka brzmiała coraz głośniej i dumniej, ale gdy pierwszy działacz wkroczył na mównicę i zaczął coś wykrzykiwać (ciekawe, że lewica woli krzyczeć, a prawica mówić powoli), pojawiła się kolejna scena z „Doktora Żywago" – jakby nagle do akcji wkroczyli, czy wjechali Kozacy – wszyscy rzucili się a to na siebie, a to w stronę estrady, krzycząc i wymachując na prawo i na lewo przyniesionymi przez siebie rekwizytami. I po kilku minutach trwała już prawdziwa walka ideologiczna – portret Stalina walił w portret Trockiego, Fidel Castro bił się z Mao Tse-tungiem, Tito z Bucharinem, póki do akcji nie wkroczyła policja i wszystkich nie wyrzuciła.

Dziś, również z perspektywy 40 lat,  mogę powiedzieć, że byłam wtedy po raz pierwszy świadkiem poważnego konfliktu autorytetów. Charyzmatycznych? Prawno-racjonalistycznych? Tradycyjnych? Chyba nie. Lepiej byłoby użyć znanego w Polsce pojęcia „autorytetu moralnego" niż jakiegokolwiek innego określenia.

„Autorytet moralny" jest wirtualnym narzędziem tworzenia własnej popularności lub unikania dyskusji

Nie tylko za to go lubimy

Gdy planowałam pisanie tego tekstu, wypytywałam znajomych Amerykanów, jak rozumieją pojęcie „autorytetu moralnego". Większość nie wiedziała, o czym mówię. Niektórzy umieli powiedzieć, kto dla nich jest autorytetem w danej dziedzinie, i jako przedstawiciele narodu bardzo racjonalnego nie mówili nawet o autorytetach w tak szerokiej dziedzinie jak na przykład historia, ale o autorytecie w dziedzinie historii Europy XIX wieku, Bizancjum czy na przykład wojny punickiej.

Gdy domagałam się, aby wskazali swój „autorytet polityczny", rozkładali ręce, a przy „autorytecie moralnym" zaczynali się uśmiechać. A kiedy zaczynałam opisywać, jak ten termin funkcjonuje w Polsce, niektórzy po prostu głośno się śmiali. To, co im mówiłam, nie było nawet śmieszne, po prostu cytowałam różne artykuły na ten temat, dyskusje o tym, kto w Polsce jest czy mógłby zostać „Wielkim Autorytetem", wymieniałam (czerpiąc przede wszystkim z jednej gazety) nazwiska „autorytetów moralnych" (termin ten pojawia się najczęściej w nekrologach i polemikach politycznych), dawałam przykłady ludzi, którzy wnoszeni byli na wyżyny autorytetów (moralnych) i opisywałam, jak z nich spadali (jak wiadomo, im wyżej się wynosi dany autorytet, tym bardziej karkołomny jest potem upadek).

Szukaliśmy wspólnie analogii, choćby niedoskonałych, i nie znajdowaliśmy. Martin Luther King – na pewno był przywódcą charyzmatycznym, na pewno do dziś jest dla wielu wzorem do naśladowania, ale i za jego życia polemizowali z nim zarówno jego wyznawcy, jak i przeciwnicy, zarówno czarni, jak i biali. King proponował różne działania, które były dyskutowane w gronie jego najbliższych współpracowników – raz były przyjmowane, innymi razy nie.

Na pewno był dla wielu autorytetem w dziedzinie walki o prawa obywatelskie bez użycia przemocy, lecz historycy i polemiści często pisali o jego wadach. Jeszcze za jego życia mówiono o jego małżeńskiej niewierności.

No tak, ale skoro King nie był autorytetem „moralnym", więc wykroczenia z dziedziny moralności nie obniżały jego rangi. Podobnie zresztą z Mahatmą Gandhim, o którym pisano, że miał jakieś seksualne czy paraseksualne stosunki z nieletnimi dziewczynkami. Ale, jak mówi pointa dowcipu z Radia Erewan o kompozytorze Piotrze Czajkowskim: „No my nie tolko za eto jego lubim".

Choć na pewno King przestałby być autorytetem w swojej dziedzinie, gdyby okazało się, że był tajnym współpracownikiem FBI lub prowadził jakieś interesy z Ku-Klux-Klanem...

I znowu dygresja. Ku-Klux-Klan jest (czy raczej był, bo już praktycznie nie istnieje) organizacją odrażającą. Ale i jego liczebność, i ilość ofiar jest raczej znikoma. Jeśli tyle wiemy i tyle było słychać o Klanie, to dlatego, że sprzeciwiali mu się i walczyli z nim sami Amerykanie. I o ile Ameryka ma dziś prezydenta biało-czarnego, o tyle nie do pomyślenia jest, by wysokie stanowisko – z wyboru czy z mianowania – zajmował w Stanach były członek Klanu. Nawet gdyby miał stwierdzić, że należał do Klanu tylko krótką część swojego życia, czy też wstąpił doń dla kariery lub żeby ratować demokrację, rozbijając od wewnątrz ten ruch.

Kodeks dla rządzących

Im bardziej w moich rozmowach z Amerykanami wgłębialiśmy się w mechanizmy funkcjonowania autorytetów w Stanach Zjednoczonych, tym bardziej wyłaniały się pewne prawidłowości:

? W pluralistycznym społeczeństwie nie można ani wykreować, ani narzucić ludziom „moralnych" autorytetów;

? W społeczeństwach, gdzie indywidualizm jest wartością, a myślenie stadne mało znane, ludzie wybierają sobie sami wzorce osobowe i w danym momencie może istnieć panteon różnych autorytetów, może z sobą sprzecznych, a może nie, bardziej na wzór greckich czy rzymskich panteonów bogów i bóstw;

? W społeczeństwach, gdzie dominuje filozoficzny racjonalizm czy pragmatyzm, wzorce osobowe czy autorytety moralne (nawet bez cudzysłowu) są dobierane przez indywidualnych ludzi czy grupy na podstawie wiedzy na temat tej osoby, a nie mitów, które tworzyliby alkolici czy politycy potrzebujący tarczy dla swoich manewrów;

? Wartości, wzorce czy nauki moralne pobieramy zazwyczaj od wczesnego dzieciństwa i tradycyjnie zajmowała się tym rodzina: rodzice, dziadkowie, starsze rodzeństwo i oni byli dla wielu pokoleń nosicielami wartości moralnych. Wraz z rozpadem tradycyjnej rodziny rozpada się też ten system, ale zastępowanie go dalekimi i mało znanymi osobami, wokół których tworzyłoby się mity, nie jest wyjściem.

Nikt nie staje się autorytetem z samego faktu, że został doceniony, czy to przez miejscowe grona, czy przez zagraniczne akademie. Nikomu nie wpada w Stanach do głowy chwalić czy wywyższać kogoś za to, że dostał na przykład Nagrodę Nobla. Cenimy i czytamy Faulknera czy Steinbecka, bo ich lubimy, ale jeśli ich lubimy, nie musimy dodawać, że są laureatami Nagrody Nobla, tak jakby to miało podnieść rangę nas samych jako czytelników z klasą.

Słowo „moralność", „etyka" i „etos" należą w języku angielskim bardziej do strefy prywatnej czy też prawnej – istnieją na przykład spisane kodeksy postępowania etycznego dla członków Kongresu, dla prawników czy też handlarzy nieruchomości.

W 1990 roku przywieźliśmy do Polski kilkadziesiąt egzemplarzy  książki „Ethic in Government". Nie było w niej górnolotnych słów o tym, jak bardzo etyka jest wspaniała, cenna, gdzie są jej korzenie, składała się natomiast z bardzo szczegółowych paragrafów definiujących na przykład „przekupstwo" czy „członka rodziny".

Może gdyby Sejm demokratyzującej się Polski poświęcił wówczas więcej uwagi definicjom tego, co robić można, czego nie można, co należy, a co jest karalne, Polacy mieliby dziś lepsze rozeznanie w kwestiach dotyczących moralności.

Pod koniec lat 90. powstało w Polsce coś w rodzaju podręcznika etyki dla organizacji pozarządowych współpracujących ze wschodnimi sąsiadami (oczywiście za pieniądze ich odpowiedników z Zachodu). Była to broszura bardzo górnolotna i mało konkretna. Prokuratura prowadziła później śledztwo w sprawie nadużyć finansowych, zarzucanych autorom tego podręcznika. Przypomniałam sobie wówczas powiedzenie (przypisywane Bertoldowi Brechtowi), że najwięcej ludzkości mają w ustach ludożercy.

Dżemilew i Havel

Kilka dni temu, na zajęciach ze studentami Wydziału Demokracji i Rządzenia Georgetown University, zaproponowałam dyskusję na ten temat: jaka jest różnica pomiędzy „nami" a „nimi" (stare demokracje kontra nowo powstające) w takich dziedzinach jak przywództwo polityczne, konflikty, populizm czy tolerancja. I znowu zajęliśmy się tematem „autorytetów moralnych", i znów można dorzucić jeszcze kilka prawidłowości: Gdy w społeczeństwach zamkniętych wyłaniają się przywódcy charyzmatyczni, utrzymanie przez nich ich pozycji autorytetów zależy w dużej mierze od stopnia respektowania demokracji, od otwartości i skromności w działaniu i wypowiedziach.

Można tu mówić o dwóch przykładach: Mustafy Dżemilewa (Cemil-oglu), przywódcy Krymskich Tatarów i Vaclava Havla. Dżemilew był w latach 70.–90. niekwestionowanym przywódcą Tatarów Krymskich. Po powrocie na Krym (był ofiarą stalinowskich deportacji, spędził 17 lat w łagrach i był nazwany przez Sacharowa jego duchowym nauczycielem), gdy rozpadał się Związek Sowiecki, Dżemilew mógł – gdyby zechciał – zostać nawet dyktatorem. Tatarzy byli rozrzuceni po małych wioskach, często mieszkali w wagonach, żyli w strasznej biedzie.

Jednak pierwszym krokiem Dżemilewa i innych tak zwanych historycznych przywódców Tatarów było zorganizowanie wyborów do lokalnego przedstawicielstwa Tatarów Krymskich: Kurułtaju (Sejmu) i Medżlisu (prezydium parlamentu). Były to najczystsze, najuczciwsze wybory na obszarze ZSSR. W owym przedstawicielstwie pojawili się ludzie, którzy swój wybór zawdzięczali skromnej kampanii wyborczej, dotychczasowym dokonaniom, a nie błogosławieństwu Dżemilewa. Nie zawdzięczali mu ani swojego wyboru, nie obawiali się więc, że Dżemilew ich przegoni, obrazi czy przeniesie z jednego stanowiska na drugie. Dlatego mogli być jego partnerami czy oponentami.

I dziś, po ćwierćwieczu, Mustafa Dżemilew, niezwykle mądry, pracowity i dowcipny człowiek, jest wciąż największym autorytetem dla Tatarów Krymskich i jest wybierany na kolejne kadencje, chociaż dawno się odgraża, ze chciałby już przekazać przywództwo komuś innemu.

Przywołajmy też postać Vaclava Havla. Jako prezydent Czechosłowacji i Czech zabiegał o to, aby ograniczać władzę głowy państwa i przesuwał ją – pozornie wbrew własnemu interesowi – w stronę parlamentu. Jego popularność tłumaczyły zarówno tak wyznaczone cele polityczne, jak i fakt, że umiał współpracować z przeciwnikami politycznymi, nie ustawiając ich w roli wrogów.

Tak więc po moich badaniach nad zjawiskiem „autorytetu" przeprowadzonych – przyznaję – w dość skromnym zakresie, wróciłam do swojego początkowego założenia, ugruntowanego już w końcu lat 70. ubiegłego wieku: że pojęcie „autorytet moralny", nieprzetłumaczalne na język angielski, w odniesieniu do polityki brzmi raczej śmiesznie.

Mimo to jest charakterystyczne dla polskich obyczajów, kiedyś dla świata opozycyjnego, a dziś dla świata władzy. Nazwanie kogoś „autorytetem moralnym" nie odzwierciedla jego istniejącej już popularności, ale ma ja dopiero tworzyć, podtrzymywać, pielęgnować. A kiedy „autorytet" przestaje być wygodny lub gdy się zbuntuje przeciw swemu Pigmalionowi – usiłuje się go wysłać na banicję.

„Autorytet moralny" jest więc tylko wirtualnym narzędziem do tworzenia własnej popularności (wow, patrzcie, byłem na kolacji z „autorytetem moralnym"!) lub do unikania dyskusji (patrzcie, aż siedem autorytetów moralnych mnie popiera, więc kim wy, kurczę, jesteście, by się ze mną nie zgadzać).

I na koniec jeszcze jedna, tym razem optymistyczna uwaga. Ludzie nie są tacy głupi, za jakich ich często biorą politycy. Pamięć o Zbigniewie Herbercie jest tego przykładem. Był autorytetem i wielbionym poetą, gdy wynoszono go na pomniki, i został nim nawet wtedy, kiedy rozbito cokół, na którym stał.

Autorka jest publicystką, wydawcą, działaczką społeczną, dyrektorem Fundacji na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej w Waszyngtonie. Działaczka opozycyjna w PRL, uczestniczka strajków studenckich w 1968 roku. W 2008 roku odznaczona przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Każdy, kto chcąc pisać o autorytetach, miał trochę do czynienia z socjologią lub choćby pogrzebał w Internecie, nie może nie wspomnieć Maxa Webera z jego trzema rodzajami autorytetów: tradycyjnym, charyzmatycznym i prawno-racjonalnym. Gdy jednak wyszukuję artykuły na ten temat, to albo dotyczą one interpretacji i zastosowania weberowskiej typologii, albo próbują odnieść ją do teraźniejszości, dochodząc najczęściej do wniosku, że jest ona przestarzała i niedostatecznie opisuje rzeczywistość.

Można też znaleźć artykuły postmodernistyczno-żiżkowate udowadniające, że prezydent George Bush reprezentował typ autorytetu tradycyjnego, „kompleks wojenno-przemysłowy" – to autorytet prawno-(nie)racjonalny (autorzy nie pamiętają przy tym, że termin ten wprowadził do polityki prezydent Dwight Eisenhower), natomiast autorytet charyzmatyczny, czyli ten, w którym Weber dopatrywał się promotora zmian, reprezentowany jest przez anarchistów, trockistów i to, co się dziś przyjęło nazywać lewicą zachodnią.

Oczywiście autorytetem dla tego marginalnego zbioru jest Noam Chomsky, stojący na szczycie piramidy, w której można znaleźć także nadszarpnięte czy też zakurzone postacie Bakunina, Lenina, Trockiego, Mao Tse Tunga, Ho Szi Mina, Fidela Castro czy Abimaela Guzmána.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy