Smoleńska szansa

Katastrofa prezydenckiego samolotu to pierwsze od stanu wojennego wydarzenie, na które nasi twórcy zareagowali i to w takiej skali. Wciąż jednak brakuje dzieła wybitnego. Ale Smoleńsk wciąż może stać się dla polskiej kultury przełomem

Publikacja: 06.04.2013 01:01

Antoni Krauze rozpoczyna zdjęcia do filmu 10 kwietnia

Antoni Krauze rozpoczyna zdjęcia do filmu 10 kwietnia

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

10 kwietnia mają ruszyć zdjęcia do „Smoleńska" Antoniego Krauzego. Pierwszej dużej realizacji na temat katastrofy prezydenckiego samolotu. Są tacy, jak Daniel Olbrychski czy reżyser Krzysztof Krauze (przypadkowa zbieżność nazwisk), którzy już wiedzą, że ten film udać się nie może. Byli i tacy, którzy wiedzieli, że nie mogą w tym filmie zagrać z powodów politycznych, choć nie znali scenariusza, jak typowany do roli głównej Marian Opania. Nie brakuje też takich, którzy (jak wspierający reżysera pisarz Marek Nowakowski czy kompozytor Michał Lorenc) widzą w produkcji Antoniego Krauzego szansę na dzieło wybitne. Filmowiec, autor głośnego „Czarnego czwartku" o Grudniu '70 na Wybrzeżu, daje swoimi wyborami artystycznymi na to nadzieję, bo zawsze unikał dróg na skróty i fabularnych schematów. Niestety, dotychczasowe próby opowiedzenia o tej tragedii nie nastrajają optymistycznie, bo nie są zbyt udane. Dlaczego?

Zdumiewająca cisza

Powiedzieć, że upłynęło za mało czasu, by zyskać do tego wydarzenia odpowiedni dystans, to nic nie powiedzieć. Bo przecież dystans nie jest warunkiem koniecznym do powstania wybitnego dzieła, opowiadania Tadeusza Borowskiego czy Jerzego Andrzejewskiego o wojnie powstawały jeszcze w jej trakcie. Nawet ekstremalne emocje nie powinny w tym przeszkodzić. W końcu większość arcydzieł powstawała z powodu wielkiej miłości (koniecznie zawiedzionej), a zdarzały się i takie, które tworzono z nienawiści, by wspomnieć choćby Celine'a.

Więc może emocje są niewłaściwej natury, bo politycznej? To też nie jest wytłumaczenie, w końcu jedna z najważniejszych powieści XX wieku, „Rozmowa w »Katedrze«"  Llosy to powieść o mechanizmach władzy w bardzo konkretnych warunkach i konkretnym miejscu w Peru za czasów dyktatury Odrii. Czymże zresztą innym, jak nie wypowiedzią polityczną, jest „Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy, jedyny polski film, który triumfował w Cannes? Opowiadający o narodzinach „Solidarności" i zrealizowany jeszcze w czasie karnawału lat 1980–1981, czyli kompletnie bez dystansu.

Zresztą, sądząc po pierwszych zapowiedziach twórców „Smoleńska" scenariusz właśnie do dyptyku Wajdy („Człowiek z marmuru" i „Człowiek z żelaza") będzie nawiązywał w warstwie fabularnej. Scenariusz Marcina Wolskiego opowiada bowiem historię dziennikarki i jej prywatnego śledztwa, które nikomu nie jest na rękę, co kieruje nas w stronę postaci Agnieszki granej u Wajdy przez Krystynę Jandę.

„Człowieka z żelaza" przywołałem nieprzypadkowo. Czasy „Solidarności", a w zasadzie stan wojenny, to ostatni okres, kiedy polscy artyści na gorąco potrafili zareagować na dziejące się wydarzenia, tak jak tego oczekiwali ich odbiorcy. Powstawały wybitne lub choćby udane filmy. Poza Wajdą swoje mniej lub bardziej aluzyjne opowieści kręcili twórcy kina moralnego niepokoju, a później również reżyserzy młodszego pokolenia. Obrazy takie jak „Bez końca" Krzysztofa Kieślowskiego (zresztą również w cyklu „Dekalog" nie brakuje nawiązań do stanu wojennego) czy „300 mil do nieba" Macieja Dejczera są zdecydowanie czymś więcej niż dokumentem epoki. W literaturze mieliśmy opowiadania Marka Nowakowskiego i Janusza Andermana, prozę Jarosława Marka Rymkiewicza, a nade wszystko „Raport z oblężonego miasta" Zbigniewa Herberta. W teatrze „Wieczernik" i „Mord w katedrze". Ba, nawet satyra przeżyła wtedy swoje wielkie dni, by wspomnieć kabaret Pod Egidą Jana Pietrzaka („Żeby Polska była Polską") czy „Z tyłu sklepu" Zenona Laskowika i Teya (pokazane zresztą po raz pierwszy jeszcze przed Sierpniem'80). Wiele z tych dzieł weszło zasłużenie do kanonu kultury polskiej, tej wysokiej i tej bardziej masowej. Ale już w latach 80. głośne były opinie, że stan wojenny zasługiwał na arcydzieło, którego się nie doczekał. Co więc powiedzieć o reakcji artystów na dwa kolejne wydarzenia, które miały zmienić Polaków czy – jak mówiono – przeorać ich świadomość?

Co do pierwszego – transformacji ustrojowej czy, jak kto woli, obalenia komunizmu chyba nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że było to wielkie wydarzenie historyczne. Co do śmierci papieża Jana Pawła II, która wydawała się przełomem w życiu społecznym, dalszy rozwój wypadków każe w to powątpiewać. Emocje, wtedy ogromne, minęły. Podobnie jak poczucie wspólnoty. I jedynym bodaj trwalszym ich świadectwem będzie książka Piotra Czerskiego „Ojciec odchodzi", która choć cenna jako dokument, do historii literatury z pewnością nie przejdzie.

Co w takim razie powiedzieć o czasach przełomu lat 1989/1990? Polska naprawdę się zmieniła, a społeczny i ekonomiczny skutek tej zmiany będą odczuwać kolejne pokolenia, tymczasem twórcy nie tylko nie potrafili na transformację zareagować na gorąco, ale można wręcz odnieść wrażenie, że ten temat wciąż leży na ulicy. Gdybym miał wskazać naprawdę udany literacki obraz tego okresu, to może jeden bym znalazł, mam na myśli „Opowieści galicyjskie" Andrzeja Stasiuka. A jeśli chodzi o kino, to w ogóle nic nie przychodzi mi do głowy, no chyba żeby przywołać „Psy" Władysława Pasikowskiego gloryfikujące postać dobrego ubeka, co zakrawa na ponury żart historii. Podobnie jak w innych dziedzinach sztuki.

Owszem, w archiwum popkultury można znaleźć kilka ciekawych zapisów tamtego czasu (np. w skeczach Kabaretu Moralnego Niepokoju czy piosenkach Kazika Staszewskiego i Kultu). Trudno jednak powiedzieć, byśmy mieli tu do czynienia z dziełami, które zapiszą się w historii kultury polskiej. Jeśli już, to w formie przypisów. Stwierdzenie, że nasi twórcy gdzieś w latach 80., ponad ćwierć wieku temu, stracili zdolność reagowania na najważniejsze wydarzenia w życiu społecznym, nie będzie więc odległe od prawdy. Dlatego Smoleńsk i reakcja na katastrofę jest dla polskiej kultury szansą na to, by zaczęła znowu mówić o sprawach, które naprawdę nas obchodzą. Nawet jeśli nie powstało wciąż dzieło wybitne, to nawet te najbardziej nieudane są świadectwem autentycznych emocji. I dowodem, jak ważnym wydarzeniem była dla Polaków śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób.

Emocje podawane wprost

Można sądzić, że to właśnie dlatego, iż polscy twórcy nie przećwiczyli lekcji transformacji ani lekcji, jaką było odejście Jana Pawła II (a może wręcz jego pojawienie się w naszym życiu społecznym), zamiast wielkich dzieł o Smoleńsku mamy tylko beznadziejne, przeciętne i interesujące. Owszem, są emocje, ale brak dobrych pomysłów na ich artystyczną sublimację, by posłużyć się językiem Freuda. To dlatego największą uwagę przyciągał kicz, którego po katastrofie nie brakowało, a który bywa najbardziej spektakularny.

Mam przede wszystkim na myśli nieudane dzieła sztuk plastycznych, takie jak słynny już obraz „Smoleńsk" Zbigniewa Dowgiałły, najpierw pokazywany w jednej z parafii na warszawskich Bielanach, a później na wystawie Muzeum Sztuki Nowoczesnej „Nowa sztuka narodowa". To dzieło w stylu apokaliptycznego malarstwa XIX-wiecznego jest, oczywiście, kiczem, ale tylko dlatego, że twórcy zabrakło ironii. Pod względem warsztatowym wielu krytyków dobrze oceniło obraz.

Podobnych dzieł na ekspozycji Muzeum Sztuki Nowoczesnej było całkiem sporo, a nie brakowało i takich, które przedstawiały ofiary katastrofy, przede wszystkim Lecha Kaczyńskiego, w scenach rodzajowych nieodmiennie kojarzących się z malarstwem socrealistycznym. Ten sam kłopot mieli twórcy większości smoleńskich pomników (a raczej ich projektów). Szczerość intencji pchała ich w koleiny myślenia o sztuce, które już sto lat temu uznawano za kicz, na czele z najgłośniejszym bodaj przykładem pomnika-samolotu w Kałkowie na Kielecczyźnie, otwieranym z wielką pompą, z orkiestrą, i obśmiewanym we wszystkich czołowych mediach. Niewiele lepiej potraktowano, ustawiony zresztą bez zezwolenia, monument w Gdańsku „Uziemione skrzydła samolotu", czyli płyty w czarnym granicie, ponad którymi wyrasta triumfujący nad śmiercią Jezus.

Obeliski i powieści

Jako że media współczesne lubią kurioza, a już szczególnie kurioza smoleńskie, bo kultywowanie pamięci o katastrofie kojarzy im się z PiS (którego w większości nie lubią), publiczność nie słyszała o bardziej udanych realizacjach. A i takie były. Np. pokazany w warszawskiej galerii Propaganda cykl „Anatomia samolotu" Włodzimierza Pawlaka, który ogrywał motyw dziecięcego samolociku. Zresztą intrygujący mógłby być również Pomnik światła (autorstwa prof. Pawła Szychalskiego), który na Krakowskim Przedmieściu chciałaby widzieć część rodzin ofiar (np. Marta Kaczyńska). Gdyby powstał, a na to się nie zanosi. Swoją drogą na wystawie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej było kilka interesujących projektów zgłoszonych do konkursów, nie gorszych niż ustawiony na Powązkach monument Marka Moderaua. Zamiast nich powstają jednak obeliski, w najlepszym wypadku banalne.

Banalne są również opowiadające o katastrofie powieści. Pierwsza, w zasadzie powieścią nie jest, wbrew temu, co twierdzi sam autor. „Zgred" to raczej rodzaj łże-dziennika Rafała Ziemkiewicza, w którym publicysta Rafalski opisuje rozterki, jakich doświadcza pewien prawicowy publicysta. A że doświadcza ich w okresie tuż przed tragedią w Smoleńsku, to znajdziemy w książce również obraz Polski reagującej na katastrofę. I w tym właśnie sensie, jako dokument czasu, tekst się broni. Z kolei „Oszołomy" Martyny Ochnik, pierwsza powieść z fabułą, robi wrażenie, jakby autorka korzystała przy ich pisaniu z artykułów Ziemkiewicza i prozy Bronisława Wildsteina („Dolina nicości"). Sam punkt wyjścia jest niezły, pewien fotoreporter dostaje zdjęcie, na którym ktoś strzela do ofiar katastrofy, ale dalej jest już tylko gorzej. A kiedy tylko pojawiają się Reżyser i Redaktor, wiadomo już wszystko. Mamy do czynienia z powieścią tendencyjną.

Jako że Polska jest krajem poetów, nieco lepiej ma się sprawa z wierszami, których powstało zapewne kilkaset, a kilkadziesiąt weszło do antologii Wojciecha Wencla „Wiersze o Smoleńsku". Nie ma tam może dzieł na miarę herbertowskiego „Raportu z oblężonego miasta", ale niektóre teksty wydają się interesujące. Zwłaszcza te, których autorem jest sam Wencel, próbujący wpisać katastrofę smoleńską w kontekst romantyczny i mesjanistyczny. Ten koncept okazuje się zaskakująco nośny, być może ze względu na talent poety do stylizacji, choć wielu odbiorców nie zgadza się zapewne z przekazem, czemu wyraz dawali również ludzie pozornie Wenclowi bliscy ideowo, np. Andrzej Horubała.

Prowokacje i arcydzieła

Są i takie propozycje, które budzą zastrzeżenia natury etycznej. Takie jak film znanego offowego reżysera Piotra Matwiejczyka „Prosto z nieba", która dzieje się w Polsce, czyli nigdzie, za to 10 kwietnia. Trudno się oprzeć wrażeniu, że twórca, zupełnie pozbawiając film tła obyczajowego i społecznego, chciał jedynie podpiąć się pod temat interesujący niemal wszystkich. Mamy tam pięć historii rodzin ofiar, które kojarzą nam się ze wszystkim, ale na pewno nie z katastrofą smoleńską. Gdyby nie data ich śmierci, nie domyślilibyśmy się, co poeta chciał powiedzieć.

Z innych względów wątpliwości budzi komiks „Likwidator w Smoleńsku". Jego autor Ryszard Dąbrowski to typowy anarchista, który swojemu bohaterowi każe strzelać do ludzi, których nie lubi jego twórca.

W tym odcinku do Rosjan i ocalonych z katastrofy. Bo Dąbrowski opowiada historię, w której wielki magnes i sztuczna mgła ściągają na ziemię samolot, ale wszyscy nim lecący ocaleli. Wtedy do akcji wkracza Likwidator, rozwalając wszystkich. I Rosjan, którzy zamach zorganizowali, i tych, którzy go przeżyli. Znajdziemy tu polityków zaskakująco podobnych do Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego, którzy knują i polują, za co również zostaną ukarani najwyższym wymiarem. A także świętego starca z Milanówka oraz redaktora Popieprzalskiego.

Wątpliwość wynika, oczywiście, z tego, że tragedia, od której upłynęło tak mało czasu, mnie osobiście nie nastraja do żartów. I rozumiem punkt widzenia tych, których ten komiks oburza, podobnie jak żarty Rafała Rutkowskiego z jego głośnego spektaklu stand up „Seks polski". Owszem, obaj artyści poruszają się w konwencjach, gdzie przekraczanie granic jest zasadą, ale tak się akurat składa, że wobec ofiar tej konkretnej katastrofy (i ich rodzin) owe granice przekraczane są zbyt często.

Nadzieję, że Smoleńsk może doczekać się działa wybitnego, dają natomiast dwie realizacje teatralne. Pierwsza autorstwa czterech autorów, w tym jednego Rosjanina, wrocławskiego teatru Ad Specatores. „10.04" przygotowane wspólnie z rosyjskim Teatr Doc, w konwencji teatru dokumentalnego, na podstawie autentycznych relacji były też autentyczne emocje, ale bez histerii i kiczu. Intrygujący jest również dramat „Bezkrólewie" Wojciecha Tomczyka,  znany na razie jedynie nielicznym, bo do tej pory nie wystawił go żaden teatr. To sztuka o mechanizmach władzy kojarząca się nieco z dramatami Mrożka, takimi jak „Tango" czy „Emigranci".

Nawet jeśli nie ma wciąż dzieła wybitnego poświęconego katastrofie smoleńskiej, to można już chyba powiedzieć, że dzięki reakcji artystów na nią  naszą kultura może stać się bardziej serio. Podejmować najważniejsze aktualne tematy, które najmocniej obchodzą odbiorców. I dlatego Smoleńsk wciąż jeszcze może być przełomem.

10 kwietnia mają ruszyć zdjęcia do „Smoleńska" Antoniego Krauzego. Pierwszej dużej realizacji na temat katastrofy prezydenckiego samolotu. Są tacy, jak Daniel Olbrychski czy reżyser Krzysztof Krauze (przypadkowa zbieżność nazwisk), którzy już wiedzą, że ten film udać się nie może. Byli i tacy, którzy wiedzieli, że nie mogą w tym filmie zagrać z powodów politycznych, choć nie znali scenariusza, jak typowany do roli głównej Marian Opania. Nie brakuje też takich, którzy (jak wspierający reżysera pisarz Marek Nowakowski czy kompozytor Michał Lorenc) widzą w produkcji Antoniego Krauzego szansę na dzieło wybitne. Filmowiec, autor głośnego „Czarnego czwartku" o Grudniu '70 na Wybrzeżu, daje swoimi wyborami artystycznymi na to nadzieję, bo zawsze unikał dróg na skróty i fabularnych schematów. Niestety, dotychczasowe próby opowiedzenia o tej tragedii nie nastrajają optymistycznie, bo nie są zbyt udane. Dlaczego?

Zdumiewająca cisza

Powiedzieć, że upłynęło za mało czasu, by zyskać do tego wydarzenia odpowiedni dystans, to nic nie powiedzieć. Bo przecież dystans nie jest warunkiem koniecznym do powstania wybitnego dzieła, opowiadania Tadeusza Borowskiego czy Jerzego Andrzejewskiego o wojnie powstawały jeszcze w jej trakcie. Nawet ekstremalne emocje nie powinny w tym przeszkodzić. W końcu większość arcydzieł powstawała z powodu wielkiej miłości (koniecznie zawiedzionej), a zdarzały się i takie, które tworzono z nienawiści, by wspomnieć choćby Celine'a.

Więc może emocje są niewłaściwej natury, bo politycznej? To też nie jest wytłumaczenie, w końcu jedna z najważniejszych powieści XX wieku, „Rozmowa w »Katedrze«"  Llosy to powieść o mechanizmach władzy w bardzo konkretnych warunkach i konkretnym miejscu w Peru za czasów dyktatury Odrii. Czymże zresztą innym, jak nie wypowiedzią polityczną, jest „Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy, jedyny polski film, który triumfował w Cannes? Opowiadający o narodzinach „Solidarności" i zrealizowany jeszcze w czasie karnawału lat 1980–1981, czyli kompletnie bez dystansu.

Zresztą, sądząc po pierwszych zapowiedziach twórców „Smoleńska" scenariusz właśnie do dyptyku Wajdy („Człowiek z marmuru" i „Człowiek z żelaza") będzie nawiązywał w warstwie fabularnej. Scenariusz Marcina Wolskiego opowiada bowiem historię dziennikarki i jej prywatnego śledztwa, które nikomu nie jest na rękę, co kieruje nas w stronę postaci Agnieszki granej u Wajdy przez Krystynę Jandę.

„Człowieka z żelaza" przywołałem nieprzypadkowo. Czasy „Solidarności", a w zasadzie stan wojenny, to ostatni okres, kiedy polscy artyści na gorąco potrafili zareagować na dziejące się wydarzenia, tak jak tego oczekiwali ich odbiorcy. Powstawały wybitne lub choćby udane filmy. Poza Wajdą swoje mniej lub bardziej aluzyjne opowieści kręcili twórcy kina moralnego niepokoju, a później również reżyserzy młodszego pokolenia. Obrazy takie jak „Bez końca" Krzysztofa Kieślowskiego (zresztą również w cyklu „Dekalog" nie brakuje nawiązań do stanu wojennego) czy „300 mil do nieba" Macieja Dejczera są zdecydowanie czymś więcej niż dokumentem epoki. W literaturze mieliśmy opowiadania Marka Nowakowskiego i Janusza Andermana, prozę Jarosława Marka Rymkiewicza, a nade wszystko „Raport z oblężonego miasta" Zbigniewa Herberta. W teatrze „Wieczernik" i „Mord w katedrze". Ba, nawet satyra przeżyła wtedy swoje wielkie dni, by wspomnieć kabaret Pod Egidą Jana Pietrzaka („Żeby Polska była Polską") czy „Z tyłu sklepu" Zenona Laskowika i Teya (pokazane zresztą po raz pierwszy jeszcze przed Sierpniem'80). Wiele z tych dzieł weszło zasłużenie do kanonu kultury polskiej, tej wysokiej i tej bardziej masowej. Ale już w latach 80. głośne były opinie, że stan wojenny zasługiwał na arcydzieło, którego się nie doczekał. Co więc powiedzieć o reakcji artystów na dwa kolejne wydarzenia, które miały zmienić Polaków czy – jak mówiono – przeorać ich świadomość?

Co do pierwszego – transformacji ustrojowej czy, jak kto woli, obalenia komunizmu chyba nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że było to wielkie wydarzenie historyczne. Co do śmierci papieża Jana Pawła II, która wydawała się przełomem w życiu społecznym, dalszy rozwój wypadków każe w to powątpiewać. Emocje, wtedy ogromne, minęły. Podobnie jak poczucie wspólnoty. I jedynym bodaj trwalszym ich świadectwem będzie książka Piotra Czerskiego „Ojciec odchodzi", która choć cenna jako dokument, do historii literatury z pewnością nie przejdzie.

Co w takim razie powiedzieć o czasach przełomu lat 1989/1990? Polska naprawdę się zmieniła, a społeczny i ekonomiczny skutek tej zmiany będą odczuwać kolejne pokolenia, tymczasem twórcy nie tylko nie potrafili na transformację zareagować na gorąco, ale można wręcz odnieść wrażenie, że ten temat wciąż leży na ulicy. Gdybym miał wskazać naprawdę udany literacki obraz tego okresu, to może jeden bym znalazł, mam na myśli „Opowieści galicyjskie" Andrzeja Stasiuka. A jeśli chodzi o kino, to w ogóle nic nie przychodzi mi do głowy, no chyba żeby przywołać „Psy" Władysława Pasikowskiego gloryfikujące postać dobrego ubeka, co zakrawa na ponury żart historii. Podobnie jak w innych dziedzinach sztuki.

Owszem, w archiwum popkultury można znaleźć kilka ciekawych zapisów tamtego czasu (np. w skeczach Kabaretu Moralnego Niepokoju czy piosenkach Kazika Staszewskiego i Kultu). Trudno jednak powiedzieć, byśmy mieli tu do czynienia z dziełami, które zapiszą się w historii kultury polskiej. Jeśli już, to w formie przypisów. Stwierdzenie, że nasi twórcy gdzieś w latach 80., ponad ćwierć wieku temu, stracili zdolność reagowania na najważniejsze wydarzenia w życiu społecznym, nie będzie więc odległe od prawdy. Dlatego Smoleńsk i reakcja na katastrofę jest dla polskiej kultury szansą na to, by zaczęła znowu mówić o sprawach, które naprawdę nas obchodzą. Nawet jeśli nie powstało wciąż dzieło wybitne, to nawet te najbardziej nieudane są świadectwem autentycznych emocji. I dowodem, jak ważnym wydarzeniem była dla Polaków śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy