10 kwietnia mają ruszyć zdjęcia do „Smoleńska" Antoniego Krauzego. Pierwszej dużej realizacji na temat katastrofy prezydenckiego samolotu. Są tacy, jak Daniel Olbrychski czy reżyser Krzysztof Krauze (przypadkowa zbieżność nazwisk), którzy już wiedzą, że ten film udać się nie może. Byli i tacy, którzy wiedzieli, że nie mogą w tym filmie zagrać z powodów politycznych, choć nie znali scenariusza, jak typowany do roli głównej Marian Opania. Nie brakuje też takich, którzy (jak wspierający reżysera pisarz Marek Nowakowski czy kompozytor Michał Lorenc) widzą w produkcji Antoniego Krauzego szansę na dzieło wybitne. Filmowiec, autor głośnego „Czarnego czwartku" o Grudniu '70 na Wybrzeżu, daje swoimi wyborami artystycznymi na to nadzieję, bo zawsze unikał dróg na skróty i fabularnych schematów. Niestety, dotychczasowe próby opowiedzenia o tej tragedii nie nastrajają optymistycznie, bo nie są zbyt udane. Dlaczego?
Zdumiewająca cisza
Powiedzieć, że upłynęło za mało czasu, by zyskać do tego wydarzenia odpowiedni dystans, to nic nie powiedzieć. Bo przecież dystans nie jest warunkiem koniecznym do powstania wybitnego dzieła, opowiadania Tadeusza Borowskiego czy Jerzego Andrzejewskiego o wojnie powstawały jeszcze w jej trakcie. Nawet ekstremalne emocje nie powinny w tym przeszkodzić. W końcu większość arcydzieł powstawała z powodu wielkiej miłości (koniecznie zawiedzionej), a zdarzały się i takie, które tworzono z nienawiści, by wspomnieć choćby Celine'a.
Więc może emocje są niewłaściwej natury, bo politycznej? To też nie jest wytłumaczenie, w końcu jedna z najważniejszych powieści XX wieku, „Rozmowa w »Katedrze«" Llosy to powieść o mechanizmach władzy w bardzo konkretnych warunkach i konkretnym miejscu w Peru za czasów dyktatury Odrii. Czymże zresztą innym, jak nie wypowiedzią polityczną, jest „Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy, jedyny polski film, który triumfował w Cannes? Opowiadający o narodzinach „Solidarności" i zrealizowany jeszcze w czasie karnawału lat 1980–1981, czyli kompletnie bez dystansu.
Zresztą, sądząc po pierwszych zapowiedziach twórców „Smoleńska" scenariusz właśnie do dyptyku Wajdy („Człowiek z marmuru" i „Człowiek z żelaza") będzie nawiązywał w warstwie fabularnej. Scenariusz Marcina Wolskiego opowiada bowiem historię dziennikarki i jej prywatnego śledztwa, które nikomu nie jest na rękę, co kieruje nas w stronę postaci Agnieszki granej u Wajdy przez Krystynę Jandę.
„Człowieka z żelaza" przywołałem nieprzypadkowo. Czasy „Solidarności", a w zasadzie stan wojenny, to ostatni okres, kiedy polscy artyści na gorąco potrafili zareagować na dziejące się wydarzenia, tak jak tego oczekiwali ich odbiorcy. Powstawały wybitne lub choćby udane filmy. Poza Wajdą swoje mniej lub bardziej aluzyjne opowieści kręcili twórcy kina moralnego niepokoju, a później również reżyserzy młodszego pokolenia. Obrazy takie jak „Bez końca" Krzysztofa Kieślowskiego (zresztą również w cyklu „Dekalog" nie brakuje nawiązań do stanu wojennego) czy „300 mil do nieba" Macieja Dejczera są zdecydowanie czymś więcej niż dokumentem epoki. W literaturze mieliśmy opowiadania Marka Nowakowskiego i Janusza Andermana, prozę Jarosława Marka Rymkiewicza, a nade wszystko „Raport z oblężonego miasta" Zbigniewa Herberta. W teatrze „Wieczernik" i „Mord w katedrze". Ba, nawet satyra przeżyła wtedy swoje wielkie dni, by wspomnieć kabaret Pod Egidą Jana Pietrzaka („Żeby Polska była Polską") czy „Z tyłu sklepu" Zenona Laskowika i Teya (pokazane zresztą po raz pierwszy jeszcze przed Sierpniem'80). Wiele z tych dzieł weszło zasłużenie do kanonu kultury polskiej, tej wysokiej i tej bardziej masowej. Ale już w latach 80. głośne były opinie, że stan wojenny zasługiwał na arcydzieło, którego się nie doczekał. Co więc powiedzieć o reakcji artystów na dwa kolejne wydarzenia, które miały zmienić Polaków czy – jak mówiono – przeorać ich świadomość?
Co do pierwszego – transformacji ustrojowej czy, jak kto woli, obalenia komunizmu chyba nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że było to wielkie wydarzenie historyczne. Co do śmierci papieża Jana Pawła II, która wydawała się przełomem w życiu społecznym, dalszy rozwój wypadków każe w to powątpiewać. Emocje, wtedy ogromne, minęły. Podobnie jak poczucie wspólnoty. I jedynym bodaj trwalszym ich świadectwem będzie książka Piotra Czerskiego „Ojciec odchodzi", która choć cenna jako dokument, do historii literatury z pewnością nie przejdzie.
Co w takim razie powiedzieć o czasach przełomu lat 1989/1990? Polska naprawdę się zmieniła, a społeczny i ekonomiczny skutek tej zmiany będą odczuwać kolejne pokolenia, tymczasem twórcy nie tylko nie potrafili na transformację zareagować na gorąco, ale można wręcz odnieść wrażenie, że ten temat wciąż leży na ulicy. Gdybym miał wskazać naprawdę udany literacki obraz tego okresu, to może jeden bym znalazł, mam na myśli „Opowieści galicyjskie" Andrzeja Stasiuka. A jeśli chodzi o kino, to w ogóle nic nie przychodzi mi do głowy, no chyba żeby przywołać „Psy" Władysława Pasikowskiego gloryfikujące postać dobrego ubeka, co zakrawa na ponury żart historii. Podobnie jak w innych dziedzinach sztuki.
Owszem, w archiwum popkultury można znaleźć kilka ciekawych zapisów tamtego czasu (np. w skeczach Kabaretu Moralnego Niepokoju czy piosenkach Kazika Staszewskiego i Kultu). Trudno jednak powiedzieć, byśmy mieli tu do czynienia z dziełami, które zapiszą się w historii kultury polskiej. Jeśli już, to w formie przypisów. Stwierdzenie, że nasi twórcy gdzieś w latach 80., ponad ćwierć wieku temu, stracili zdolność reagowania na najważniejsze wydarzenia w życiu społecznym, nie będzie więc odległe od prawdy. Dlatego Smoleńsk i reakcja na katastrofę jest dla polskiej kultury szansą na to, by zaczęła znowu mówić o sprawach, które naprawdę nas obchodzą. Nawet jeśli nie powstało wciąż dzieło wybitne, to nawet te najbardziej nieudane są świadectwem autentycznych emocji. I dowodem, jak ważnym wydarzeniem była dla Polaków śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób.
Emocje podawane wprost
Można sądzić, że to właśnie dlatego, iż polscy twórcy nie przećwiczyli lekcji transformacji ani lekcji, jaką było odejście Jana Pawła II (a może wręcz jego pojawienie się w naszym życiu społecznym), zamiast wielkich dzieł o Smoleńsku mamy tylko beznadziejne, przeciętne i interesujące. Owszem, są emocje, ale brak dobrych pomysłów na ich artystyczną sublimację, by posłużyć się językiem Freuda. To dlatego największą uwagę przyciągał kicz, którego po katastrofie nie brakowało, a który bywa najbardziej spektakularny.
Mam przede wszystkim na myśli nieudane dzieła sztuk plastycznych, takie jak słynny już obraz „Smoleńsk" Zbigniewa Dowgiałły, najpierw pokazywany w jednej z parafii na warszawskich Bielanach, a później na wystawie Muzeum Sztuki Nowoczesnej „Nowa sztuka narodowa". To dzieło w stylu apokaliptycznego malarstwa XIX-wiecznego jest, oczywiście, kiczem, ale tylko dlatego, że twórcy zabrakło ironii. Pod względem warsztatowym wielu krytyków dobrze oceniło obraz.
Podobnych dzieł na ekspozycji Muzeum Sztuki Nowoczesnej było całkiem sporo, a nie brakowało i takich, które przedstawiały ofiary katastrofy, przede wszystkim Lecha Kaczyńskiego, w scenach rodzajowych nieodmiennie kojarzących się z malarstwem socrealistycznym. Ten sam kłopot mieli twórcy większości smoleńskich pomników (a raczej ich projektów). Szczerość intencji pchała ich w koleiny myślenia o sztuce, które już sto lat temu uznawano za kicz, na czele z najgłośniejszym bodaj przykładem pomnika-samolotu w Kałkowie na Kielecczyźnie, otwieranym z wielką pompą, z orkiestrą, i obśmiewanym we wszystkich czołowych mediach. Niewiele lepiej potraktowano, ustawiony zresztą bez zezwolenia, monument w Gdańsku „Uziemione skrzydła samolotu", czyli płyty w czarnym granicie, ponad którymi wyrasta triumfujący nad śmiercią Jezus.
Obeliski i powieści
Jako że media współczesne lubią kurioza, a już szczególnie kurioza smoleńskie, bo kultywowanie pamięci o katastrofie kojarzy im się z PiS (którego w większości nie lubią), publiczność nie słyszała o bardziej udanych realizacjach. A i takie były. Np. pokazany w warszawskiej galerii Propaganda cykl „Anatomia samolotu" Włodzimierza Pawlaka, który ogrywał motyw dziecięcego samolociku. Zresztą intrygujący mógłby być również Pomnik światła (autorstwa prof. Pawła Szychalskiego), który na Krakowskim Przedmieściu chciałaby widzieć część rodzin ofiar (np. Marta Kaczyńska). Gdyby powstał, a na to się nie zanosi. Swoją drogą na wystawie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej było kilka interesujących projektów zgłoszonych do konkursów, nie gorszych niż ustawiony na Powązkach monument Marka Moderaua. Zamiast nich powstają jednak obeliski, w najlepszym wypadku banalne.