Kenia zdała egzamin dojrzałości. Mimo wielu obaw na świecie wykazaliśmy się dojrzałością polityczną, której poziom przekroczył oczekiwania. Głosowaliśmy w pokoju, zachowaliśmy porządek i szacunek dla prawa, nie naruszając naszej tkanki społecznej" – tak podsumował wygrane przez siebie na początku marca wybory nowy prezydent Kenii Uhuru Kenyatta.
Kenyatta powiedział prawdę, pominął jednak istotną dla sprawy okoliczność: po tym gdy w ubiegłą sobotę Sąd Najwyższy potwierdził ważność wyborów, Kenia będzie drugim po Sudanie krajem rządzonym przez osobę ściganą przez Międzynarodowy Trybunał Karny za udział w zbrodniach przeciwko ludzkości. Uhuru Kenyatta wygrał wybory w swoim kraju jako osoba podejrzana o wzniecanie, organizowanie i wspieranie finansowe masakr, w wyniku których po poprzednich kenijskich wyborach w grudniu 2007 roku zginęło ponad tysiąc osób, a ponad 600 tysięcy musiało uciekać z domów.
Jakim cudem w demokratycznych i uczciwych wyborach Kenyatta, co do winy którego miliony Kenijczyków nie mają żadnych wątpliwości, mógł uzyskać ponad 6 milionów głosów, o ponad milion więcej niż najbliższy mu wynikiem rywal?
Odpowiedź jest równie prosta, co nieoczekiwana: pomogło mu oskarżenie MTK. Tak sądzi dziś większość komentatorów w Kenii i na świecie. Kenijskie wybory prezydenckie przekształciły się w referendum na temat roli międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości i, szerzej, wtrącania się Zachodu w życie Kenii. Kenijczycy nie znoszą łamania prawa i bezkarności swoich polityków, ale najwyraźniej Kenyatta przekonał ponad połowę z nich, że wybierając go na prezydenta, pokazują całemu światu, że stolicą Kenii jest Nairobi, a nie Haga, gdzie urzęduje Międzynarodowy Trybunał Karny.
Oskarżenie nie mogło trafić w bardziej emblematyczną postać. Uhuru Kenyatta to syn ojca narodu Jomo Kenyatty, który od niepodległości uzyskanej przez Kenię w 1963 roku przez następne 15 lat stał na czele państwa. Urodzony w 1961 roku Uhuru (co w języku suahili znaczy wolność) wyrastał w najpotężniejszej rodzinie w kraju, kończył najlepsze szkoły, a dwa lata po śmierci ojca wyjechał na studia do Amherst College w USA.
Klan Kikujów
Wiele – i słusznie – mówi się na temat roli związków plemiennych w Kenii. Popularne powiedzenie w tym kraju głosi, że Kenijczyk zagłosuje nawet na psa, byleby pochodził z tego samego plemienia co on. Rodzina Kenyatta to Kikuje, przedstawiciele najpotężniejszej grupy etnicznej w kraju. Jednak życie i kariera Uhuru Kenyatty wykracza znacznie poza schematy plemienne.
Najbogatszych ludzi w Kenii nie definiuje bowiem przede wszystkim pochodzenie etniczne, ale bogactwo i autorytet wynikający z nazwiska. Elita polityczna, biznesowa i społeczna to ci sami ludzie: chodzą do tych samych prywatnych szkół niedostępnych dla normalnych ludzi, spotykają się na tych samych przyjęciach, jeżdżą w te same miejsca na wakacje, pobierają się między sobą, a potem idą do biznesu albo polityki i rządzą – albo są w opozycji, albo kierują finansowanymi przez Zachód organizacjami pozarządowymi.
Działalność tych różnych instytucji – zarówno państwowych, jak i pozarządowych – jest w istocie częścią jednego systemu, w którym władza może okresowo trafiać do różnych ludzi (na zasadzie „It's our turn to eat", czyli kenijskiej wersji „Teraz k... my"), ale system jako taki – oparty na wszechobecnej korupcji, wykluczeniu biednych, manipulacji politycznej i przyzwoleniu na to wszystko tzw. międzynarodowej opinii publicznej – trwa bez zmian.
Uhuru Kenyatta jest dzieckiem, a za chwilę będzie głównym rozgrywającym tego systemu. Po ojcu odziedziczył największe w kraju imperium biznesowe złożone z setek tysięcy hektarów ziemi uprawnej i gruntów miejskich, linii lotniczych i pięciogwiazdkowych hoteli. Początkowo opierał się wejściu do polityki, ale sukcesor ojca Daniel arap Moi namaścił go na swojego następcę. Na początek Kenyatta stanął na czele Kenijskiej Rady ds. Turystyki, w 2001 r. trafił do parlamentu, rok później przegrał – wbrew oczekiwaniom prezydenta – wybory, ale przez kolejne pięć lat okrzepł w kenijskiej polityce, zdobył popularność luźnym sposobem bycia, umiejętnie zdobywał poparcie nawet wśród innych grup etnicznych.
Dokonywał czasem zaskakujących wyborów politycznych. Np. w poprzednich wyborach, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że nie zdoła pokonać prezydenta Mwai Kibakiego – poparł go. W rządzie Kibakiego pełnił funkcję ministra finansów i zdobył uznanie za wspieranie innowacyjności i przedsiębiorczości: stał się promotorem nowych mediów społecznościowych. Na całym świecie pisano o bulwersującym dla ministrów pomyśle Kenyatty, by przesiedli się z mercedesów do volkswagenów passatów (posłowie w Kenii zarabiają miesięcznie 11 tys. dolarów, średnia krajowa wynosi 140 dolarów). Jednak ani realne sukcesy polityczne, ani populistyczne zagrywki pod wyborców nie uchroniły go przed oskarżeniem o zbyt bliskie kontakty z organizacją o nazwie Mungiki.
Mungiki to połączenie sekty religijnej i organizacji terrorystycznej, coś w rodzaju kenijskiej mafii. Nawiązując do tradycji religijnej Kikujów, członkowie Mungiki zdecydowanie sprzeciwiają się obecności białych w Kenii i chcą być traktowani jako obrońcy rodzimej tradycji. W rzeczywistości są bandycką organizacją, czerpiącą zyski zarówno z działalności legalnej (za zgodą rządu opanowali np. biznes autobusowy w Nairobi i budownictwo), jak i nielegalnej (wymuszenia haraczy, zbieranie podatków od mieszkańców slumsów, morderstwa na tle etnicznym).
Nie wiadomo, ilu ludzi należy do Mungiki, bo struktura organizacji jest tajna i mimo że policja traktuje podejrzanych o członkostwo w tej mafii w niezwykle brutalny sposób (w ciągu pięciu lat po delegalizacji sekty w 2002 roku policja zabiła 8 tysięcy ludzi podejrzanych o przynależność do niej), to wpływy Mungiki są ciągle w Kenii obecne.
To właśnie Mungiki mordowali, gwałcili i palili domy Kenijczyków z plemienia luo, którzy w wyborach w 2007 roku wspierali rywala Kibakiego Railę Odingę.
Dla Kenijczyków nie było żadną tajemnicą, że bezpośrednich sprawców morderstw finansowo i organizacyjnie wspierali politycy. W grudniu 2010 roku były już prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego Luis Moreno Ocampo wpisał Uhuru Kenyattę na listę podejrzanych o wywoływanie waśni etnicznych, podżeganie do mordów i gwałtów, co stanowi zarzut o zbrodnie przeciwko ludzkości.
Kenyatta oczywiście zaprzecza oskarżeniom, a żeby całej sprawie dodać pikanterii, przyszłym wiceprezydentem będzie najprawdopodobniej William Ruto oskarżany o wspieranie swoich rodaków z plemienia Kalendżin w powyborczych mordach i gwałtach dokonywanych na Kikujach. Po tamtych wyborach morderstwa i gwałty dosięgały różnych grup etnicznych, a dziś – jak się okazało – siłą spinającą polityków i wyborców w Kenii okazał się protest przeciwko ingerencji Międzynarodowego Trybunału Karnego w wewnętrzne sprawy Kenijczyków.
Proces bez świadków?
Kenyatta zachowuje wobec oskarżenia olimpijski spokój. To zresztą wyraźnie różni go od prezydenta Sudanu Omara al-Baszira, który – jak wiadomo – ucieka przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym i rządzi praktycznie w odcięciu od świata. Przypadek Kenyatty jest inny także dlatego, że to sami Kenijczycy głosem parlamentu wydali zgodę na postawienie swojego rodaka przed międzynarodowym sądem. Także Kenyatta od początku współpracuje z Trybunałem. Odbył sesję wyjazdową, kolejna czeka go teoretycznie za miesiąc, ale wcale nie jest pewne, czy się odbędzie, bo nie wiadomo, czy oskarżenie wobec prezydenta zostanie utrzymane. Świadkowie oskarżenia w dziwnych okolicznościach wycofują zeznania, niektórzy otwarcie mówią, że boją się zeznawać w obawie o życie. Niedawno Trybunał wycofał oskarżenie wobec domniemanego wspólnika Kenyatty Francisa Muthaury. Świadek, który miał uczestniczyć w spotkaniu, podczas którego Muthaura i Kenyatta rzekomo opracowali wspólnie z Mungiki plan masakr powyborczych, w 2007 roku wycofał zeznania i przyznał się do brania łapówek. Był to ponoć jedyny świadek, do którego dotarł Trybunał, zatem – jak twierdzą zwolennicy Kenyatty – wycofanie oskarżeń wobec prezydenta jest tylko kwestią czasu.
Jest jeszcze inny powód, dla którego wycofanie oskarżeń wobec Kenyatty byłoby wygodne dla wielu stron. Przed wyborami przedstawiciele Unii Europejskiej, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych jednoznacznie ostrzegali Kenijczyków, że mogą co prawda wybrać, kogo chcą, ale ich wybór będzie miał konsekwencje. Unia zapowiedziała, że kontakty jej krajów z Nairobi pod rządami osoby oskarżonej o zbrodnie przeciwko ludzkości będą „ograniczone do niezbędnych". Gospodarka Kenii zależy od eksportu kawy, herbaty i kwiatów do krajów Unii, Wielkiej Brytanii, USA. Upadek turystyki byłby więc potężnym ciosem dla tego kraju. To właśnie dlatego przeciwnicy Kenyatty straszyli izolacją Kenii po jego wygranej i rysowali wizję rządów „z Hagi via Skype", gdzie Kenyatta będzie się bronić przed oskarżeniem.
Jednak Uhuru Kenyatta dobrze wie, że związki Kenii z Zachodem nie działają tylko w jedną stronę. Zwłaszcza Stany Zjednoczone potrzebują Kenii w walce z somalijskimi rebeliantami z Al-Szabab: Kenia posiada jedną z najlepszych armii w Afryce i jest zaufanym sojusznikiem Waszyngtonu. Cokolwiek by mówić i pisać na temat korupcji, ciągle pozostaje także wolnym demokratycznym krajem o ogromnym – choć niewykorzystanym – potencjale gospodarczym, niezwykle prężnym społeczeństwie i ambicjach regionalnych, których wspieranie leży w interesie Zachodu. Była wysłannik USA do Afryki Jendayi Frazer podsumowała tę sytuację jednoznacznie: „Kenyatta wie, że potrzebuje Stanów Zjednoczonych, a Stany Zjednoczone wiedzą, że potrzebują Kenii. Nasze stosunki mogą być przez moment lekko rozchwiane, ale nie nastąpi żadna zasadnicza zmiana w naszej polityce wobec Kenii ani w polityce Kenii wobec nas".