Nieźle napisana, momentami wręcz porywająca, tym się różni od większości artystycznych biografii gwiazd rocka, że autor nie podejmuje próby opisu ani tym bardziej usprawiedliwiania obyczajowości lat sześćdziesiątych, którą, słusznie bądź nie, uznaje się za źródło niebywałej erupcji muzycznych talentów. Nie ma więc w niej wiele o alkoholu, narkotykach, generowanych chemicznie wędrówkach wyobraźni, które rzekomo prowadziły na szczyt kariery, a potem szybko (w najlepszym wypadku) do klinik uzależnień.
Mason koncentruje się na zespole, jego losach, kolejnych płytach, trasach koncertowych. Oferuje niebywale precyzyjną, inżynierską wręcz wiedzę o technicznych aspektach widowisk Pink Floyd, scenografii i technice oświetleniowej, ale to, co przyciąga najbardziej, to ledwie dotknięty (czekamy na następne książki!) temat konfliktu osobowościowego w zespole, który procentował tyloma twórczymi obliczami supergrupy.
Początek więc pod wodzą efemerycznego geniusza Syda Barreta; jego anarchiczna nuta, która zdominowała pierwsze lata Pink Floyd, i szybka niemoc twórcza mogąca zepchnąć zespół ze sceny. Po jego odejściu kolejna odsłona muzyczna grupy z udziałem Gilmoura, Watersa, Wrighta i Masona pracujących jako kolektyw przy najważniejszych projektach, z „Dark Side of the Moon" na czele.
Chwilę później dominacja twórcza Watersa idącego samotnie przeciw wszystkim. W oczach Masona to tyran, który redukuje przestrzeń artystyczną pozostałym muzykom do mikrowymiarów. A potem, w połowie lat 80., mając poczucie, że Pink Floyd to tylko on, podejmuje arbitralną decyzję o rozwiązaniu zespołu. Efekt? Bunt pozostałych członków grupy, którzy biorą na siebie odpowiedzialność i pod wodzą Davida Gilmoura wracają do dawnej chemii i brzmień, pracując nad kolejnymi płytami. Kolorowy walec Pink Floyd toczący się pod różnym przywództwem, ale z równym artystycznym efektem przez kolejne dekady rock'n'rolla.
Ktoś spyta: czyż to nie typowe? Za zbiorowymi sukcesami zawsze stał konflikt twórczy liderów. Czyż nie tak było z Lennonem, McCartneyem i Harrisonem w The Beatles? Page'em i Plantem w Led Zeppelin? Jaggerem, Richardsem i Jonesem w Rolling Stones? Lordem i Blackmoore'em w Deep Purple? Morrisonem i Manzarkiem w The Doors? Mnożyć można w nieskończoność, posiłkując się również polskim rynkiem muzycznym. Zawsze czołowa para twórców; elektryczne spięcie osobowości. I efekt. Różny. Genialny albo... żaden.