Reklama
Rozwiń

Gdzie Czyngis-chan wciąż żyje

Mongołowie zamęczają gości zgoła fantastycznymi wyjaśnieniami, jakim to Czyngis-chan był barankiem w świecie zdominowanym przez wilki. Zabijał, ale się nie cieszył. Mordował, ale tylko sprowokowany. Wyrzynał całe miasta, ale wcześniej dawał im szansę kapitulacji. Ludzki pan.

Publikacja: 11.07.2025 14:50

Czyngis-chan to krew, spadające głowy, wyrzynane miasta i upadające cywilizacje. To ostateczny trium

Czyngis-chan to krew, spadające głowy, wyrzynane miasta i upadające cywilizacje. To ostateczny triumfator. Widać to, gdy się spojrzy w oko jego stalowej twarzy na pomniku

Foto: bogusław chrabota

1

Najważniejsze w Mongolii to uważać na głowę przy wchodzeniu do jurty. Futryna drewnianych drzwi jest zazwyczaj tak nisko, że łatwo się z nią zderzyć. Jeśli uderzy się dostatecznie silnie, czaszka pęka, wylewa się mózg i tak kończy się ledwie rozpoczęta wędrówka po stepach Azji. Jeśli uderzenie jest lekkie, zostaje ból głowy, z którym ruszamy w step, by podziwiać nieskończenie wielką łąkę, jaką jest ten olbrzymi kraj. Nie wiem, czy ból głowy pomaga w podziwianiu, ale bez wątpienia uczy pokory i każe pamiętać, że przed Bogiem, przestrzenią, przyrodą lepiej chylić głowę, jak przy wchodzeniu do jurty. Podobnie jak przed historią i tradycją Mongolii. Oraz przed ludźmi, którzy nie umieją zapomnieć, że kiedyś przed wiekami rządzili niemal całym światem. – Mongoł się nigdy nie kłania – mówi nasz polski przewodnik. – Co więcej, uważa, że to jemu winniśmy się kłaniać. Jest wszak potomkiem Czyngis-chana albo któregoś z jego ordyńców. Innej wersji nie bierze pod uwagę. A realia? Mongołów jest raptem nieco więcej niż 3 mln. Na terenie równym pięciu powierzchniom Polski. Nieskończony step, na północy góry, na południu pustynia Gobi. Surowcowa tablica Mendelejewa. I stada, nieprzeliczone stada koni, kóz, owiec, bydła i jaków. Gdzieniegdzie hoduje się też wielbłądy. Cała populacja zwierząt hodowanych to pewnie ze 100 mln. Niezwykłe bogactwo. Jak w czasach Czyngis-chana. Tyle że wtedy, po zjednoczeniu koczowniczych plemion, ruszali na podbój świata. Dziś to świat podbija Mongolię. Na setki sposobów.

Mongołowie jednak tego nie widzą. Wciąż żyją w cieniu pamięci największego syna narodu. On zaś srogim okiem wodzi po niekończącym się horyzoncie ongiś swojej krainy.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Iran - raj w szponach starców

2

W odległych czasach podbojów mieszkał w jurcie. Po mongolsku „ger”. Nie była to jednak zwykła jurta. Zachowały się rysunki geru Czyngis-chana. Był to prawdziwy pałac na szerokiej platformie, którą ciągnęły całe stada koni. Platforma miała koła, więc ciągnąć się ją dało, ale zapewne na krótkie dystanse i w czasie pokoju; trudno sobie wyobrazić jej nadążanie za armią podczas wypraw bojowych. Mongolia i cała Azja Centralna to step, jary, góry, wąwozy, rozpadliny. Rzeki, które trzeba przekraczać w bród. Transport pałacu Czyngis-chana był więc niezwykle trudną operacją logistyczną; podczas wypraw bojowych wódz z pewnością wybierał konia. I takim został uchwycony przez współczesnych rzeźbiarzy.

Jego konny pomnik wraz z podstawą ma 50 m. W całości wykonany jest z nierdzewnej stali, błyszczy więc z daleka w promieniach słońca jak podrzucony na stepie kryształ. Na lokalizację wybrano wysoki brzeg rzeki Tuul w Tsonjin Boldog, pół setki kilometrów na wschód od Ulaanbaatar, zadymionej i dusznej stolicy. Cały kompleks, ogromny pomnik, cokół, w którym znajduje się muzeum dynastii, i okoliczne atrakcje to inwestycja prywatna. Wielkiego chana uwiecznił w nierdzewnej stali lokalny oligarcha Khaltmaagiin Battulga, niegdyś zapaśnik sambo, a potem piąty z kolei prezydent Mongolii w latach 2017–2021. Sprytny i obrotny człowiek. W krótkim interludium, między karierą sportową i polityczną założył potężną firmę turystyczną nazwaną na cześć jego idola Vittoria Corleone – Genco. Czy ktoś by wymyślił tak wyrafinowaną relację między twórcą koczowniczego imperium a bohaterem powieści Maria Puza? Szczerze wątpię.

Reklama
Reklama

3

Oto więc wjeżdża się na teren narodowego sanktuarium. Przy wjeździe tradycyjna mongolska brama. Wycieczki fotografują pomnik już z daleka. A potem bilet kupowany w kasie za kilka ładnych dolarów, umundurowany strażnik, we foyer drzewo genealogiczne chanów i największy na świecie mongolski but wielkości małej kamienicy. Windą wjeżdża się w górę, przez zadek Czyngisowej kobyły i wchodzi po szyi na umiejscowioną na głowie konia platformę. Widok z niemal 50 metrów zapiera dech w piersiach. W uszach szumi stepowy wicher. Nad głową kłębiące się groźnie chmury. Ale jeszcze straszniejsze jest stalowe oblicze Czyngisa. Jego władczy wzrok. Muskularna, oparta na drzewcu złotego bicza ręka. Symbol władzy i okrucieństwa. Mocy i przewagi nad światem. Bo Czyngis-chan to demon. Żaden tam pulchny aniołek w typie Aleksandra. Czyngis-chan to krew, spadające głowy, wyrzynane miasta i upadające cywilizacje. Prawdziwy bicz świata z mocą dwudziestu takich watażków jak Attyla. Ale przede wszystkim zwycięzca. Człowiek niezłomny. Ostateczny triumfator. Widać to, gdy się spojrzy w oko jego stalowej twarzy.

Co ciekawe, historia jego podbojów symbolicznie zaczęła się w miejscu, gdzie mu postawiono stalowy pomnik. To właśnie tu, na tym wzgórzu nieopodal wysokiego brzegu rzeki Tuul, według tradycji młody, 15-letni Temudżyn znalazł oprawiony w złoto bicz. Symbol władzy chana. Czy właśnie wtedy poczuł się wybrańcem? Panem koczowników i reszty świata? Nie wiadomo. Niemniej legenda łączy ze sobą te fakty całkiem zgrabnie.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Tym razem Mongolia

4

By pojąć, kim był Czyngis i jakiego dzieła dokonał, trzeba spojrzeć z uwagą na tereny, z których pochodził. Urodził się wedle tradycji w okolicach wzgórza Deli’un Bodak na północnym stepie. Sprawa miejsca jego urodzenia nie jest do końca wyjaśniona, bo wzgórza o tej nazwie są dwa, jedno w okolicach Czyty, w dzisiejszej Rosji. Z perspektywy przyszłych dziejów Temudżyna nie ma to jednak większego znaczenia; jego domem był Wielki Step ciągnący się od terenów na północ od chińskiej granicy w kierunku Azji Centralnej i dalej, aż po równiny odległej Europy.

Była to kraina niekończących się pastwisk, szerokich pasm morderczej pustyni i ostrych szczytów górskich. Od tysiącleci stanowiła najrozleglejszy na planecie dom setek skłóconych i wiecznie ze sobą walczących koczowniczych plemion o różnym pochodzeniu. Część z nich miała pochodzenie tunguskie, część mongolskie, jeszcze inne tureckie. Najgroźniejsze dla świata stawały się wtedy, gdy porzucały wewnętrzne swary i zjednoczone szukały celu ekspansji, a częściej rabunku. Pierwszą ofiarę stanowiły zwykle położone na południu bogate, zasobne w złoto i niewolników Chiny. Dla tego rozległego państwa zagrożenie z północy stanowiło zresztą czynnik jednoczący – tylko siła zjednoczonych królestw była w stanie skutecznie zapobiec najazdom, tylko ekonomiczna moc wielkich Chin dawała szansę na zbudowanie zapory tak potężnej, że koczownicy musieli połamać sobie o nią zęby.

Tak powstała idea „chińskiego muru”, pasa umocnień, które izolowały Chiny od brutalnych plemion północy. Wypada jednak wyraźnie zaznaczyć: budowane od czasów przed narodzeniem Chrystusa mury i wspierające je twierdze były skuteczne wyłącznie wobec band i mniejszych oddziałów. Prawdziwa siła zbrojna, potężna, zorganizowana, wyposażona w maszyny oblężnicze horda nie miała trudności, by przełamać kamienny mur i wedrzeć się w głąb Chin. Dlatego takim postrachem władców z południa byli ludzie z ambicjami, wodzowie wielkich hord, jak Temudżyn. Chińska dyplomacja i dowódcy robili wszystko, dopuszczali się każdej intrygi, każdej zbrodni, używali wszelkich środków, by się ich pozbyć. W przypadku Czyngis-chana właśnie to ich pogrążyło. Ale o tym dramatycznym szczególe za chwilę.

Reklama
Reklama

5

Oto więc przed nami niekończący się step. Dziś niewiele różni się od tego, co widział, na co patrzył co dzień Czyngis. Owszem, przecinają go drogi, ale dość rzadko. Dróg asfaltowych w Mongolii nie ma wiele, za to sporo duktów z ubitej ziemi, dróg, nazwijmy je „okresowymi”, bo po suchym lecie jesienią rozpuszczają się w błotnej mazi, zimą zamarzają, a wiosną zarastają trawą. W pełni sezonu są jak warkocz wciąż przeplatających się ścieżek, często zanikających, ginących w stepie. Dla kierowcy to wyzwanie, którą wybrać. Gdy wybierze źle, trafia na kałużę, skały albo dziewicze bezdroże, więc musi zawracać i szukać innej drogi.

Przy drogach w stepie nie ma drogowskazów ani tablic z podanym dystansem do odległych miast. Za znaki orientacyjne służą porozrzucane tu i ówdzie jurty koczowników, ich nieprzeliczone stada bydła i koni oraz kopce nazywane owoo, szamańskie kaplice pilnowane przez dobre lub złe duchy. To kamienne wzgórki zwieńczone kolorowymi proporcami. Często gigantyczna plątanina barwnych szat zatknięta na usypanej z kamieni piramidzie. Mongołowie opowiadają, że tradycja owoo sięga czasów starożytnych. Wyruszający na wyprawę wojownicy usypywali – jako pamiątkę po sobie – mały kopczyk. Gdy wracali, rozbierali go i rozrzucali kamienie. Jeśli ich ciała – co zdarzało się dużo częściej – zostawały na obczyźnie, kopiec stawał się ich symbolicznym grobem, a krewni dosypywali kamieni, by pamięć o poległych nigdy nie umarła. Dziś owoo służą już innym celom. Są kapliczkami szamańskich kultów. Budowa nowego owoo to głośna, pełna śpiewów i bębnów barwna ceremonia zwieńczona przywoływaniem duchów i oddawaniem im owoo w posiadanie. Szamani nigdy zresztą nie dają gwarancji, że gospodarzem będzie duch dobry i sprawczy. Równie dobrze może się trafić leń, idiota lub złośliwiec. Dlatego modlitwy nie przy wszystkich owoo są skuteczne. Tubylcy modlą się, składają ofiary i dorzucają symboliczny kamień do tych, które naprawdę „działają”. Też dorzuciłem. W określonej intencji. Czekam, aż się sprawdzi.

Czytaj więcej

Grenlandia bogata nie tylko w zasoby naturalne. Czego szukają tu politycy?

6

Zanim pojawił się Czyngis, północne stepy były ojczyzną wielu cywilizacji. Badania dowodzą, że właśnie na tych stepach udomowiono konia. Był to wynalazek na miarę ognia czy koła. Dał ludziom pierwszy w historii środek szybkiego przemieszczania się, z band wynędzniałych włóczęgów zamienił naszych przodków w ścigających się z wiatrem jeźdźców. Przed Temudżynem północne stepy wysłały w świat całe pokolenia zdobywców.

Pierwszą cywilizacją, która realnie zagroziła Chinom, była konfederacja plemion Xiongnu (po chińsku: Dzicy wojownicy), zawiązana kilkaset lat przed narodzeniem Chrystusa. Szczyt jej potęgi przypadał na II i I wiek przed Chrystusem. Dominowała wtedy nie tylko na terenach dzisiejszej Mongolii, ale kontrolowała całą południowo-zachodnią Syberię, Azję Środkową, Mandżurię oraz znaczne tereny dzisiejszych północnych i zachodnich Chin: Mongolię Wewnętrzną, Sinciang i współczesne Gansu.

To właśnie przeciw koczownikom Xiongnu budował mur Pierwszy Cesarz, a jego dzielny generał Meng Tian toczył zwycięskie batalie z ich wodzem Toumanem, wypychając koczowników daleko na północ. Na wiele to się nie zdało, bo już następca Toumana, Maodun, korzystając z zamieszania, jakie powstało w Chinach po upadku dynastii Qin, nie tylko odzyskał utracone tereny, ale pokonał w bitwie pierwszego władcę wywodzącego się ze zwycięskiego klanu Han – Liu Banga. Nie mogąc zwyciężyć wojowników Xiongnu, władcy Han płacili im trybut, często z nimi walcząc, jeszcze częściej się sprzymierzając, a sami Dzicy wojownicy, jak to zwykle bywa w historii cywilizacji, dali się zdominować Chińczykom kulturowo i po kilku stuleciach „rozpłynęli” w chińskim etnosie.

Reklama
Reklama

Nie zostawili jednak Kraju Środka bez groźnego dziedzictwa. Uważa się, że ich potomkami byli Hunowie, kolejna horda „diabłów wcielonych”, którzy wędrując z północnych stepów, łamali zęby na chińskim murze, a niekiedy się przezeń przedzierali. W III lub IV wieku po Chrystusie podjęli migrację na zachód, a efekty ich kurtuazyjnej wizyty w Europie świetnie znamy z rzymskich źródeł. Można powiedzieć, że ich heroiczna epopeja zakończona w 451 roku po Chrystusie bitwą na Polach Katalaunijskich (pod Chalons) była prefiguracją życiowej przygody Czyngis-chana i jego potomków zwanych Czyngisydami.

7

Temudżyn, mimo że według legendy urodził się z grudką zakrzepłej krwi w dłoni, a w wieku 15 lat znalazł na stepie złoty bicz, nie był wybrankiem fortuny jak jego wielcy poprzednicy: Aleksander, Hannibal czy Karol Wielki. Tamci posuwali się od sukcesu do sukcesu, wygrywając bitwy, łamiąc opór imperiów, likwidując konkurencję i potężnych wrogów. Aż do ostatniej batalii, w przypadku obu wielkich strategów starożytności przegranej w relatywnie młodym wieku. Życie Temudżyna od początku było pasmem ciągłych walk, porażek, klęsk i upokorzeń. Upadków i trudnego wstawania z kolan.

Choć pochodził z rodu Bordżigin, królewskiego klanu pierwszego chana Mongołów Kabuła, mało kto wróżył mu wielkość. Gdy miał dziewięć lat, Tatarzy zamordowali jego ojca Jesügeja Baatura, a orda, której był przywódcą, szybko się rozpadła. Przez kilka lat żył z matką i najbliższą rodziną w nędzy. Bywał jeńcem trzymanym przez wrogów w skrajnym upodleniu i ubóstwie. Musiał zabić walczącego z nim starszego brata Bektera, a życie przyniosło mu również tragedię w postaci zdrady najbliższego przyjaciela i „brata krwi” Dżamuki.

Wielokrotnie walczył z nim i liderami innych plemion oraz klanów. Dawni sojusznicy zmieniali się we wrogów, wrogowie w sojuszników. Temudżyn przegrywał, uciekał przed opresją, manewrował. Wykazywał się przy tym niezwykłym szczęściem i intuicją. Jak choćby wtedy, gdy wiosną 1203 r. wyprawiał się na przyjęcie zaręczynowe syna Dżocziego do obozu przyjaciela i od wieków sojusznika To’oriła Ong-chana, władcy Kereitów. Miał do niego zaufanie. To’orił był druhem jego ojca, a samego Temudżyna wspierał od lat młodzieńczych. Zabrał więc ze sobą tylko dziesięciu ludzi. Skąd mógł wiedzieć, że podpuszczony przez Dżamukę Ong-chan szykuje zdradę i chce go zabić? Szczęśliwie uprzedzony o zasadzce zmienił plany i umknął. Ścigany poniósł porażkę w bitwie pod Kałakałdżit-elet, ale i tę potrafił przekuć w zwycięstwo, bo w efekcie po pół roku pościgu na stepie, kolejnej zdradzie Dżamuki i śmierci To’oriła przekonał do siebie opozycyjne klany i włączył je do swojej ordy.

Taki był Temudżyn od dwóch dekad zwany już Czyngis-chanem. Czy był wyrafinowanym mordercą? Zbrodniarzem? Bezmyślnym okrutnikiem? Terrorystą stepów? W żadnej mierze. Był jednym z wielu wodzów. Ale jego idée fix było połączenie koczowników w jeden polityczny byt. Jedną ordę. Jedną potęgę. Był nie tylko w tym konsekwentny. Wykazywał się niezwykłą siłą woli, sprytem i szczęściem.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Wyjątkowa ścieżka Tajwanu

8

Nie jest ambicją autora tego tekstu, by stworzyć kolejną biografię Czyngis-chana. Tych jest dostatecznie wiele, podobnie jak prac krytycznych o jego czasach. Warto za to w tym miejscu złożyć hołd pewnie największemu z dziejopisów, którzy interpretowali wydarzenia na Wielkim Stepie w czasach Temudżyna. Niektórych może to zdziwi, ale kłaniam się tu uczonemu radzieckiemu Lwu Nikołajewiczowi Gumilowowi, który Czyngisowi i jego potomkom poświęcił wybitne dzieła.

Gumilow – z kimś to nazwisko się kojarzy, powiecie. Któż to taki? Ano intuicja nie myli. Lew Gumilow to nikt inny, tylko syn zamordowanego przez bolszewików papieża akmeizmu, wybitnego rosyjskiego poety Nikołaja Gumilowa i jego żony, wielkiej rosyjskiej poetki Anny Achmatowej („Cicho płynie cichy Don, żółty miesiąc wchodzi w dom. Czapka na łbie krzywo siedzi, żółty miesiąc cień wyśledził…”). Tak się składa, że wiele lat po śmierci Achmatowej odwiedziłem jej leningradzkie mieszkanie przy Prospekcie Staczek. W przedpokoju na krześle stała gitara Galicza, zapomnianego dziś rosyjskiego barda. W kuchni gotowała się herbata. Na ścianie wisiał Modigliani. A w salonie było aż gęsto od poezji.

Nikołaj zginął od sowieckiej kuli, Anna umarła ze zgryzoty. Ale ich syn Lew przeżył stalinowskie represje, napisał wiele wybitnych dzieł, zanim zmarł w uwolnionej od bolszewizmu Rosji w 1992 r. Czy był zafascynowany Czyngis-chanem? Pewnie tak. Trudno zresztą nie być, gdy poznaje się jego dzieje, zdrapuje stereotypy wykuwane w kartuszach na ścianach świątyń historii przez wrogów i krytyków. To jednak domena wielkich; skromny eseista ma prawo tylko nadmienić, że bez zrozumienia osoby i dzieła Czyngis-chana nie sposób pojąć nie tylko współczesną Mongolię i jej mieszkańców, ale również nowożytne dzieje Azji Centralnej i całego Wschodu.

Gdy przypomina się jego okrucieństwa, takie jak choćby bestialski wyrok na pokonanych w bitwie pod Dałan Nemurges Tatarach, gdy ścięto wszystkich wrogów płci męskiej, których wzrost przekraczał wysokość osi wozu, zapomina się, że turkojęzyczni Tatarzy byli tradycyjnymi wrogami Mongołów, otruli ojca Temudżyna i wielokrotnie się przeciw mongolskiemu wodzowi sprzysięgali. Czyngis nienawidził ich najszczerzej jak można, ale ostatecznie włączył do Wielkiej Ordy, a jednemu z ich mędrców, Szigiemu Kutuku, powierzył najwyższą władzę sądowniczą. Spisywane przez Szigiego w „Błękitnej księdze” wyroki miały moc precedensu i stanowiły podstawę prawa dla dziesiątków kolejnych pokoleń mieszkańców imperium stworzonego przez Temudżyna.

Reklama
Reklama

9

Gdyby szukać punktów zwrotnych w jego biografii, można się pogubić, było ich tak wiele. Trudno mieć wątpliwości, że bardzo ważny był rok 1180, kiedy na obozowisko Temudżyna napadli konkurencyjni Merkici (jeden z największych mongolskich klanów). Nie wiadomo, czy wojownicy przyszłego Wielkiego Chana byli pijani, spali, czy byli na polowaniu, to sprawa drugorzędna. Liczy się, że napastnicy, prócz spalenia namiotów, wyrżnięcia stad, dokonali zbrodni, która nigdy nie została im zapomniana – porwali ukochaną przez Temudżyna, przyrzeczoną mu jeszcze w dzieciństwie żonę Börte.

Oszołomiony porwaniem Temudżyn zwrócił się do najbliższych sojuszników, To’oriła i Dżamuki. Ci ruszyli przeciw Merkitom i odbili świeżo zaślubioną małżonkę. Żona wróciła do męża, w małżeńskiej jurcie niemal wszystko się ułożyło, niemniej jeden bolesny wątek relacji między mężem a żoną nigdy nie został wygaszony. Był nim trudny dla przyszłego Wielkiego Chana fakt, że Börte wróciła z niewoli od Merkitów brzemienna. Nowo narodzony, pierworodny syn Temudżyna otrzymał imię Dżoczi. I choć do końca życia był oddanym rodowi Czyngisa uznawanym przez ojca synem, kwestia jego nieprawego pochodzenia wisiała nad jego osobą, czyniąc go w pewien sposób dziedzicem drugiej kategorii.

Inną znaczącą datą w dziejach wędrówki Temudżyna na koczowniczy parnas był rok 1182, kiedy wodzowie łączących się z jego ordą plemion ogłosili go Czyngis-chanem, czyli Wielkim Władcą (choć kwestia dokładnego tłumaczenia tytułu jest wciąż otwarta; równie dobrze Czyngis-chan może znaczyć Władca mórz, co Władca nieba). Warto dodać, że w tym czasie pozycja Czyngisa nie była szczególnie mocna; był wciąż władcą na dorobku, a tytuł uznawali tylko ci, którzy złożyli mu przysięgę wierności, czyli znakomita mniejszość.

Istotne wydaje się dla jego biografii kilkanaście lat regularnej „przerwy w życiorysie”. Oto bowiem księga dziejów przyszłego władcy świata w latach 1183–1200 nie odnotowuje żadnych wydarzeń. Czyżby w tym czasie Czyngis spał, nudził się, płodził dzieci, odpoczywał? Jakoś to nie pasuje do wizerunku wielkiego zdobywcy. Część historyków zakłada więc, że przynajmniej część tego czasu Czyngis spędził w dżurdżeńskiej niewoli. Co prawda, nie ma w tej sprawie dowodów, ale jest mocna hipoteza.

I ostatnia z dat przełomowych: rok 1206. Po szczęśliwym dla Czyngisa zakończeniu mongolskiej wojny domowej, która wyeliminowała konkurentów w osobach To’oriła Ong-chana i Dżamuki (pierwszy zginął w wyniku zdrady drugiego, a drugi poniósł śmierć w wyniku decyzji Czyngisa), wielkie zgromadzenie koczowniczych wodzów przyznało mu najwyższy możliwy tytuł „kagana”, analogiczny do tytułu cesarza.

Reklama
Reklama

10

I jakie są pierwsze kroki świeżo nominowanego władcy? Żadna tam wyprawa wojenna. Żadne igrzyska, polowania, mordowanie jeńców czy inne stepowe „rozrywki”. Okazało się, że Czyngis ma na tyle głęboko przemyślane sprawy organizacji państwa, że natychmiast wciela je w życie. W pierwszej kolejności reorganizuje armię, dzieląc ją na 95 tysięcznych minganów. Jednostką nadrzędną nad dziesięcioma tysiącami zbrojnych jest tiumeń. Reformuje – jak byśmy to dziś powiedzieli – ochronę osobistą. Straż Nocną, czyli osobistą gwardię, która prócz ochrony chana staje się działającą na jego dworze służbą bezpieczeństwa, zwiększa z 80 zbrojnych do tysiąca. Straż Dzienną z 70 zbrojnych do 8 tys., dając im jeszcze na wsparcie tysiąc łuczników. Tworzy centralną kancelarię Wielkiego Chana, na czele której stawia Ujgura Tatatungę. Reformuje sądownictwo oddane Szigiemu, zakłada „Błękitną księgę” i tworzy zręby prawa Wielkiej Ordy – „jasy”. Uruchamia struktury „sztabu generalnego”, planistów, którzy w przyszłości będą wytyczali szlaki pochodów armii, rezerwowali kawałki stepu na pastwiska dla uczestniczących w podbojach koni i bydła (to ostatnie służyło rzecz jasna za samonośny prowiant), rejestrowali brody na rzekach i planowali budowę mostów. Organizuje konną pocztę i instytucję wywiadu: każda wojna Czyngisa i jego następców była poprzedzona niezwykłą aktywnością armii mongolskich szpiegów.

Co ciekawe, wedle posiadanej przez nas wiedzy, Czyngis nie miał planów podboju świata. Tylko pierwsze z jego licznych kampanii przeciwko Tangutom i dżurdżenskim władcom północnych Chin były w jakiś sposób naturalne. Jak już wspomniano powyżej, koczownicy z Wielkiego Stepu zawsze atakowali Chińczyków. Czyngis-chan miał więc potrzebę podboju wielkiego bogatego sąsiada – jak każdy koczownik – w swoim DNA. Swoją drogą, nie całkiem mu się to udało. Do 1216 r. zajął tylko Pekin i dżurdżeńskie państwo Jin na północ od Huang He (oficjalnie mścił się za porwanie i śmierć poprzednika – chana Ambakaja). A podczas kolejnej wyprawy wojennej na Chiny zmarł. Jego dzieło zhołdowania Państwa Środka miał dokończyć wiele lat później wnuk – Kubilaj. Inaczej było z podbojami na zachodzie. Podbojów w muzułmańskiej Azji raczej nie planował. Nie planował, ale został sprowokowany. Wszystko za sprawą sułtana (kazał zwać się szachem) Chorezmu, Muhammada II, który zezwolił rządcy swojego miasta Otrar na przejęcie wielkiej mongolskiej karawany handlowej wysłanej przez Czyngisa „jedwabnym szlakiem”. Kiedy Mongołowie wysłali swych posłów, by domagali się sprawiedliwości, kazał obciąć im głowy i odesłać chanowi. Czyngis raz jeszcze wysłał posłów, tym razem grożąc wojną. I oni zostali odprawieni.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Tajwan łowców głów

11

Wypada wierzyć, że megalomański arogant Muhammad II smaży się w piekle za plagę najgorszych nieszczęść, jakie z Mongołami sprowadził na świat. Ale czy mógł wiedzieć, z kim zadziera? Kogo prowokuje? Jakie piekielne moce uruchamia? Bo Czyngis był nie tylko geniuszem burzącym i tworzącym imperia. Miał niezwykłe wyczucie siły i technologii władzy. Był również człowiekiem niezwykle pomysłowym i sprytnym. Jako jeden z pierwszych uruchamiał inżynierię wojny, każąc na przykład zmieniać bieg rzek, tak, by te zmywały z powierzchni ziemi wrogie miasta.

Owoo – tych kopców, szamańskich kaplic, pilnują duchy

Owoo – tych kopców, szamańskich kaplic, pilnują duchy

Foto: bogusław chrabota

Jakie inne miewał pomysły? Jest choćby taka opowieść z czasów kampanii przeciw tanguckiemu królestwu Xi Xia w pierwszej dekadzie XIII w. Oto nieznający sztuki zdobywania miast Mongołowie stanęli bezradni pod murami miasta Volohai. Mogli przystąpić do niezwykle pewnie długiego i krwawego oblężenia. Czyngis tego sobie jednak nie życzył. Postanowił użyć podstępu. Wysłał do obrońców posłów, którzy w zamian za odstąpienie od oblężenia zażądali wydania im tysiąca kotów i dziesięciu tysięcy jaskółek w klatkach. Cena wolności rządcom Volohai wydawała się niewielka. Jakże się przeliczyli. Oto bowiem Czyngis kazał przywiązać do kocich ogonów i jaskółczych łapek kłębki bawełny. Następnie kazał je podpalić, a zwierzęta wypuścić. Przerażone koty i ptaki postanowiły uciec do domu, czyli w mury miasta. Przyniosły ze sobą tysiące pożarów, których gaszenie zajęło uwagę obrońców. Mongołowie w tym czasie weszli na mury, otworzyli bramy i – jak mieli w zwyczaju – rozpoczęli rzeź.

Wracając do podboju Azji Centralnej, chorezmijski władca Muhammad II miał większą i sprawdzoną w boju armię, ale nie przewidział, że ma przeciw sobie geniusza. Czyngis podzielił swoją armię na dwie części, zaatakował ze wschodu i północy. Przeszedł z wojskiem pustynię, co wedle chorezmijczyków było manewrem niewykonalnym, zdobył Bucharę i Samarkandę, gdzie dokonał rzezi, a na koniec, flankowany przez synów od wschodu, rozbił imperium Muhammada w pył. Sam szach uciekł w popłochu, by skonać na jednej z wysp Morza Kaspijskiego. Niezwyciężony zaś i wyraźnie rozochocony Czyngis wyprawił się jeszcze w pogoni za synem Muhammada Dżalal ad-Dinem do Indii, gdzie jednak nie został dłużej, ze względu na warunki klimatyczne, które ponoć nie służyły jego wojsku. Łaskawca.

12

Wypada w tym momencie zmierzyć się z realnym problemem Czyngisa i jego żołdaków, jakim było ich okrucieństwo. Czy Czyngis był okrutny? Bez wątpienia. Bardzo. I to niezwykłe okrucieństwo wniósł jako wiano do sztuki wojennej późnego średniowiecza. A także zostawił w dziedzictwie swoim synom.

Jest taka opowieść z czasów pierwszej wojny z chińskim królestwem Jin. Oto po obejściu przez siły Czyngisa muru siły państwa Jin próbowały nieopodal przełęczy Badger zatrzymać mongolską kawalerię. To tam konni Mongołowie dopadli 200-tysięczną, głównie pieszą armię Jin. Nie miała większych szans: piechurzy zostali wycięci przez konnych Mongołów lub stratowani przez własnych jeźdźców. Chińskie kroniki odnotowują, że ciała ułożone „jak zgniłe kłody” zaśmiecały ziemię na przestrzeni ponad 60 km. Po zwycięstwie Czyngis podzielił swoją armię na trzy części, które w okresie sześciu miesięcy spaliły, splądrowały, zgwałciły i wymordowały ludność 90 miast.

Pomimo straszliwych zniszczeń, wodzowie Jin się nie poddali. Czyngis sfrustrowany niekończącą się kampanią rozpoczął negocjacje z cesarzem i zgodził się nie atakować więcej miast. Mongołowie pojmali już ponad 100 tys. chińskich jeńców i aby wzmocnić swoją pozycję negocjacyjną, Czyngis kazał ich stracić. Zawarto chwilowy pokój, ale wojna szybko wróciła. W czerwcu 1215 r. po rocznym oblężeniu ich miasta wygłodzeni mieszkańcy Pekinu otworzyli bramy Mongołom, którzy miasto splądrowali i wymordowali tysiące w odwecie za swoje trudy i znoje. Na koniec Pekin podpalono. Tysiące dziewcząt pobiegło do najbardziej stromych murów i rzuciło się na śmierć, aby uciec przed płomieniami i gwałtami, bez których Mongołowie nie wyobrażali sobie wojny. Rok później ambasador Chorezmu opisał widok gór kości wewnątrz i na zewnątrz tego, co rok wcześniej było największym miastem na świecie.

Ot, dwa wstrząsające przykłady sztuki wojennej Czyngisa i jego ordy. Zaledwie dwie kartki z wielkiej kroniki mongolskich przewag i podbojów. Podobne sytuacje oraz wyrzynanie całej ludności miast przydarzały się przez kolejne stulecia wielokrotnie. Choć jedną rzecz trzeba zaznaczyć: zanim dokonywano masakry całej ludności miasta, jego rządcom dawano szansę kapitulacji i podporządkowania się chanowi. Odmowa wiązała się z karą. I jeszcze jedno: najgorzej traktowano tych, którzy zabijali mongolskich posłów. Tak właśnie postąpili ruscy i połowieccy wodzowie przed bitwą nad rzeką Kałką. Zemsta Mongołów była straszna. A jej efekty trwają po dziś dzień.

13

Co prócz legendy zostało po tamtych czasach w dzisiejszej Mongolii? Wszystko i nic. Wszystko, bo Czyngis i tamta „heroiczna” epoka podbojów siedzi w głowie każdego mieszańca tego wielkiego kraju. To ich narodowa duma. Narodowe wyznanie wiary. Imieniem Czyngisa nazywa się tu wszystko, nie wyłączając destylowanej na miejscu wódki. Nowy, oddany przed kilku laty port lotniczy nieopodal Ulaanbaatar jest, rzecz jasna, portem imienia Czyngis-chana. Jego oblicze spogląda nie tylko z gigantycznego pomnika nad rzeką Tuul, ale z tysięcy innych pomników w każdym zakątku kraju. Czyngis jest bohaterem setek wydawnictw, nieskończonej ilości pacykarskich portretów, gipsowych figurek, milionów magnesów na lodówkę. Nie mieć zresztą Czyngisa na lodówce po powrocie z Mongolii to prawdziwy wstyd.

Mongołowie Czyngis-chana po prostu kochają, jakby nie dostrzegając jego – cokolwiek o nim powiedzieć – licznych wad. Takie były czasy – tłumaczą i zamęczają gości różnymi, zgoła fantastycznymi wyjaśnieniami, jakim to był naprawdę fajnym i nowoczesnym człowiekiem, jakim barankiem w świecie zdominowanym przez wilki. W rzeczy samej, zabijał, ale się nie cieszył. Mordował, ale tylko sprowokowany. Wyrzynał całe miasta, ale wcześniej dawał im szansę kapitulacji. Cóż, ludzki pan. I duch opiekuńczy tej krainy pastwisk i dumnych ze swej tradycji ludzi.

Co do tzw. śladów materialnych po osobie Czyngisa, to z tym jest już gorzej. Przede wszystkim zostawił swój ślad genetyczny, co przy jego 500 żonach i nałożnicach nie było takie trudne. Brytyjscy naukowcy oszacowali ostatnio, że jego geny ma 15 mln ludzi. Czy to prawda, czy odrobina przesady? Trudno mi się wypowiedzieć, na genetyce się nie znam. Gorzej z jego grobem. Nie wiadomo, gdzie został pochowany, a oddział wojska, który uczestniczył w tajemnym pochówku (grobowiec kryje ponoć wielkie skarby), został wymordowany przez inny oddział, który również został wymordowany, by tajemnica grobu Pana Świata nie wyszła na jaw.

Zabytków wiele z czasów Czyngisa nie ma. Te, które znaleziono, zgromadzono w nowoczesnym muzeum historii w Ulaanbaatar imienia – oczywiście – Czyngis-chana. Jest jeszcze dawne Karakorum (złe tłumaczenie na polski, miasto nazywa się tak naprawdę Charchorin), ale tam śladów po Czyngisie się nie znajdzie. Ponura i brudnawa dawna stolica chanów, którą zaczął budować w 1220 r. Czyngis, a dokończył jego syn Ugedej, była bowiem wielokrotnie i z pasją niszczona. Dzieła największego zniszczenia dokonali Chińczycy i – powiem to po cichu i w tajemnicy – wcale im się nie dziwię. Mieli za co odgrywać się na stolicy twórcy Wielkiej Ordy.

Klejnotem Karakorum jest za to otoczony murem z pagodami dawny klasztor Erdene Zuu. Dziś głównie muzeum, ale jeszcze na początku zeszłego wieku, zanim wojnę buddyjskim klasztorom wypowiedzieli komuniści, XVI-wieczny zespół klasztorny, w którym żyło ok. 6 tys. mnichów.

Czytaj więcej

Mongolska pralnia reżimu Łukaszenki. Uwikłany były prezydent Mongolii

14

Czy pamiętali o czasach Wielkiego chana? Bez wątpienia, ale po jego królestwie zostały na klasztornym dziedzińcu tylko powywracane kamienie, resztki granitowych steli i trochę gruzu. Pałac chanów spalono, ale cegły, które służyły do jego konstrukcji, wykorzystano do budowy zewnętrznych murów Erdene Zuu. Skarby rozkradziono. Zniknęła choćby wielka srebrna fontanna, z której czterech gardzieli ciekła woda, woda z miodem, kumys i wino. Kruszec przepadł, została legenda. I kilka opisów, dzięki którym fontannę zrekonstruowano w stołecznym muzeum. Jest jeszcze słynny kamienny żółw o wadze kilkudziesięciu ton, jeden z czterech, które strzegły rogatek największego niegdyś miasta Azji, cesarskiego Karakorum. Żółw patrzy kamiennym wzrokiem na zachodni step, choć nie podtrzymuje już tablicy z reliefem opowiadającym o historii miasta. Chwalebnej przeszłości powiatowej dziury, którą w roli stolicy zastąpił już dawno Ulaanbaatar (Czerwony bohater), przedrewolucyjna Urga. To dzisiejsze centrum życia tego małego narodu. Za to samo miasto jest wielkie. Wiecznie zakopcone z ciasnymi ulicami, po których toczą się w leniwym tempie setki tysięcy samochodów.

Ciekawe, że w Ulaanbaatar żyje ponad połowa koczowniczego niegdyś narodu. Ponad dwa miliony – szacują eksperci. Populacja stale się powiększa. Wszystko za sprawą stepowej demografii. Koczownicy mają zwykle kilkoro dzieci. Czwórkę, piątkę i więcej. W jurcie zostaje tylko jedno. Najczęściej najmłodsze. A reszta? Reszta ciągnie do stolicy. Tam są praca, zarobki, przyszłość. Śpi się kątem u wujka czy cioci, by szybko rzucić się w odmęt kariery.

Po kilku latach wszystko jest łatwiejsze. Są pieniądze. Perspektywy. Nowe bloki i coraz piękniejsze mieszkania. Miasto wciąż więc rośnie i puchnie. Dla jednych dusi się w oparach smogu, tłoczy w posowieckich blokach, dla drugich staje się powoli lokalnym środkowoazjatyckim Dubajem. Jedni i drudzy mają rację. Dramatyczne dziedzictwo stalinowskiego komunizmu powoli przegrywa z nowoczesnością. Zwłaszcza w nowej, południowej części miasta, gdzie ultranowoczesne, inteligentne bloki budują Koreańczycy z południa i chińskie korporacje. Słabiej jest na północnym brzegu przepływającej przez Ulaanbaatar rzeki Tuul gol. Ale i tam walec historii wkrótce przemieli sowiecką przeszłość i da mieszkającym tu ludziom wrócić na całego do ich azjatyckiego, sterowanego z Chin matecznika.

15

Gdzie kończy się miasto, zaczyna się step. Ogromny, nieskończony, od horyzontu po horyzont. Zjawisko niebywałe. Przecinany wstążkami dróg i przygnieciony ciężarem ogromu błękitnego nieba. Poznaczony plamami kamiennych owoo. Czerniącymi się na nim stadami. Zielone wzgórza biją się o uwagę obserwatora z kamienistymi plateau, górami, pustyniami, gdzie tylko od czasu do czasu bieli się ściana jurty i w chmurach kurzu wędrują karawany pędzących samochodów. Nad nimi zaś niemal na każdym skrawku nieba orły, jastrzębie i sępy.

Nigdzie w świecie nie widziałem tak szerokich pustkowi jak w Mongolii. Zarazem tak przywiązanych do swojej kultury ludzi. Zamiast wygodnych domów wybierają jurty. Większość pasterzy nosi tradycyjne szaty. Igrzyska, podczas których uprawia się tradycyjne sporty, przyciągają tysiące ludzi. Konie wciąż zdobią tradycyjne, drewniane siodła. W Mongolii nie ma stajen czy obór. Konie, krowy, jaki żyją pod otwartym niebem. Żyją na wolności i jako wolne padają. Mongolski step jest zaścielony szkieletami, czaszkami zwierząt. Nikomu nie przychodzi do głowy, by je sprzątnąć. Na truchle pożywiają się ptaki, szakale, a resztki stają się pożywieniem dla nieprzeliczonych zastępów mrówek. Po nich nie zostaje nawet pojedyncza, miękka tkanka, tylko bielejące na stepie kości.

Czytaj więcej

Władimir Putin nie został zatrzymany w Mongolii. Rząd tłumaczy dlaczego

Jakże nas, przybyszów z Europy, to szokuje. A oni? Mongołowie? Wzruszają ramionami. Wiedzą, że życie i śmierć to dwie odwrotne strony natury. Dwie strony istnienia, jasna i ciemna. Yin i yang. W odradzającym się tu buddyzmie jakoś łatwiej to wytłumaczyć, niż w naszej, chrześcijańskiej symbolice. Dla nas śmierć to koniec. Dla nich przejście do kolejnego wcielenia. Od karmy zależy, kim się odrodzisz. Kim będziesz. Czy spotka cię łaska, czy przekleństwo.

Co będzie z Mongolią? Pytam tu niemal każdego. Cóż może być? Słyszę zewsząd tę samą odpowiedź. Będzie dobrze. Rosjanie odejdą, za to zagoszczą się na dobre Chińczycy. Już tu są. Już przejęli rynek dóbr konsumpcyjnych. Za chwilę ten wielki chiński żywioł zaleje wszystko bez reszty. Przetrawi Mongolię. Tym bardziej że skorumpowana władza postkomunistów jakoś nie zbiera się do obrony. Chiny zwyciężą na każdym polu. Poza kulturą. Historią i tradycją. Czyngis-chanem i tradycją jego podbojów. Ta przetrwa wiele pokoleń. Dopóki biją mongolskie serca.

Najważniejsze w Mongolii to uważać na głowę przy wchodzeniu do jurty. Futryna drewnianych drzwi jest zazwyczaj tak nisko, że łatwo się z nią zderzyć. Jeśli uderzy się dostatecznie silnie, czaszka pęka, wylewa się mózg i tak kończy się ledwie rozpoczęta wędrówka po stepach Azji. Jeśli uderzenie jest lekkie, zostaje ból głowy, z którym ruszamy w step, by podziwiać nieskończenie wielką łąkę, jaką jest ten olbrzymi kraj. Nie wiem, czy ból głowy pomaga w podziwianiu, ale bez wątpienia uczy pokory i każe pamiętać, że przed Bogiem, przestrzenią, przyrodą lepiej chylić głowę, jak przy wchodzeniu do jurty. Podobnie jak przed historią i tradycją Mongolii. Oraz przed ludźmi, którzy nie umieją zapomnieć, że kiedyś przed wiekami rządzili niemal całym światem. – Mongoł się nigdy nie kłania – mówi nasz polski przewodnik. – Co więcej, uważa, że to jemu winniśmy się kłaniać. Jest wszak potomkiem Czyngis-chana albo któregoś z jego ordyńców. Innej wersji nie bierze pod uwagę. A realia? Mongołów jest raptem nieco więcej niż 3 mln. Na terenie równym pięciu powierzchniom Polski. Nieskończony step, na północy góry, na południu pustynia Gobi. Surowcowa tablica Mendelejewa. I stada, nieprzeliczone stada koni, kóz, owiec, bydła i jaków. Gdzieniegdzie hoduje się też wielbłądy. Cała populacja zwierząt hodowanych to pewnie ze 100 mln. Niezwykłe bogactwo. Jak w czasach Czyngis-chana. Tyle że wtedy, po zjednoczeniu koczowniczych plemion, ruszali na podbój świata. Dziś to świat podbija Mongolię. Na setki sposobów.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Kształt rzeczy przyszłych”: Następne 150 lat
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Plus Minus
„RoadCraft”: Spełnić dziecięce marzenia o koparce
Plus Minus
„Jurassic World: Odrodzenie”: Siódma wersja dinozaurów
Plus Minus
„Elio”: Samotność wśród gwiazd
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Rafał Lisowski: Dla oddechu czytam komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama