10
I jakie są pierwsze kroki świeżo nominowanego władcy? Żadna tam wyprawa wojenna. Żadne igrzyska, polowania, mordowanie jeńców czy inne stepowe „rozrywki”. Okazało się, że Czyngis ma na tyle głęboko przemyślane sprawy organizacji państwa, że natychmiast wciela je w życie. W pierwszej kolejności reorganizuje armię, dzieląc ją na 95 tysięcznych minganów. Jednostką nadrzędną nad dziesięcioma tysiącami zbrojnych jest tiumeń. Reformuje – jak byśmy to dziś powiedzieli – ochronę osobistą. Straż Nocną, czyli osobistą gwardię, która prócz ochrony chana staje się działającą na jego dworze służbą bezpieczeństwa, zwiększa z 80 zbrojnych do tysiąca. Straż Dzienną z 70 zbrojnych do 8 tys., dając im jeszcze na wsparcie tysiąc łuczników. Tworzy centralną kancelarię Wielkiego Chana, na czele której stawia Ujgura Tatatungę. Reformuje sądownictwo oddane Szigiemu, zakłada „Błękitną księgę” i tworzy zręby prawa Wielkiej Ordy – „jasy”. Uruchamia struktury „sztabu generalnego”, planistów, którzy w przyszłości będą wytyczali szlaki pochodów armii, rezerwowali kawałki stepu na pastwiska dla uczestniczących w podbojach koni i bydła (to ostatnie służyło rzecz jasna za samonośny prowiant), rejestrowali brody na rzekach i planowali budowę mostów. Organizuje konną pocztę i instytucję wywiadu: każda wojna Czyngisa i jego następców była poprzedzona niezwykłą aktywnością armii mongolskich szpiegów.
Co ciekawe, wedle posiadanej przez nas wiedzy, Czyngis nie miał planów podboju świata. Tylko pierwsze z jego licznych kampanii przeciwko Tangutom i dżurdżenskim władcom północnych Chin były w jakiś sposób naturalne. Jak już wspomniano powyżej, koczownicy z Wielkiego Stepu zawsze atakowali Chińczyków. Czyngis-chan miał więc potrzebę podboju wielkiego bogatego sąsiada – jak każdy koczownik – w swoim DNA. Swoją drogą, nie całkiem mu się to udało. Do 1216 r. zajął tylko Pekin i dżurdżeńskie państwo Jin na północ od Huang He (oficjalnie mścił się za porwanie i śmierć poprzednika – chana Ambakaja). A podczas kolejnej wyprawy wojennej na Chiny zmarł. Jego dzieło zhołdowania Państwa Środka miał dokończyć wiele lat później wnuk – Kubilaj. Inaczej było z podbojami na zachodzie. Podbojów w muzułmańskiej Azji raczej nie planował. Nie planował, ale został sprowokowany. Wszystko za sprawą sułtana (kazał zwać się szachem) Chorezmu, Muhammada II, który zezwolił rządcy swojego miasta Otrar na przejęcie wielkiej mongolskiej karawany handlowej wysłanej przez Czyngisa „jedwabnym szlakiem”. Kiedy Mongołowie wysłali swych posłów, by domagali się sprawiedliwości, kazał obciąć im głowy i odesłać chanowi. Czyngis raz jeszcze wysłał posłów, tym razem grożąc wojną. I oni zostali odprawieni.
11
Wypada wierzyć, że megalomański arogant Muhammad II smaży się w piekle za plagę najgorszych nieszczęść, jakie z Mongołami sprowadził na świat. Ale czy mógł wiedzieć, z kim zadziera? Kogo prowokuje? Jakie piekielne moce uruchamia? Bo Czyngis był nie tylko geniuszem burzącym i tworzącym imperia. Miał niezwykłe wyczucie siły i technologii władzy. Był również człowiekiem niezwykle pomysłowym i sprytnym. Jako jeden z pierwszych uruchamiał inżynierię wojny, każąc na przykład zmieniać bieg rzek, tak, by te zmywały z powierzchni ziemi wrogie miasta.
Owoo – tych kopców, szamańskich kaplic, pilnują duchy
Foto: bogusław chrabota
Jakie inne miewał pomysły? Jest choćby taka opowieść z czasów kampanii przeciw tanguckiemu królestwu Xi Xia w pierwszej dekadzie XIII w. Oto nieznający sztuki zdobywania miast Mongołowie stanęli bezradni pod murami miasta Volohai. Mogli przystąpić do niezwykle pewnie długiego i krwawego oblężenia. Czyngis tego sobie jednak nie życzył. Postanowił użyć podstępu. Wysłał do obrońców posłów, którzy w zamian za odstąpienie od oblężenia zażądali wydania im tysiąca kotów i dziesięciu tysięcy jaskółek w klatkach. Cena wolności rządcom Volohai wydawała się niewielka. Jakże się przeliczyli. Oto bowiem Czyngis kazał przywiązać do kocich ogonów i jaskółczych łapek kłębki bawełny. Następnie kazał je podpalić, a zwierzęta wypuścić. Przerażone koty i ptaki postanowiły uciec do domu, czyli w mury miasta. Przyniosły ze sobą tysiące pożarów, których gaszenie zajęło uwagę obrońców. Mongołowie w tym czasie weszli na mury, otworzyli bramy i – jak mieli w zwyczaju – rozpoczęli rzeź.
Wracając do podboju Azji Centralnej, chorezmijski władca Muhammad II miał większą i sprawdzoną w boju armię, ale nie przewidział, że ma przeciw sobie geniusza. Czyngis podzielił swoją armię na dwie części, zaatakował ze wschodu i północy. Przeszedł z wojskiem pustynię, co wedle chorezmijczyków było manewrem niewykonalnym, zdobył Bucharę i Samarkandę, gdzie dokonał rzezi, a na koniec, flankowany przez synów od wschodu, rozbił imperium Muhammada w pył. Sam szach uciekł w popłochu, by skonać na jednej z wysp Morza Kaspijskiego. Niezwyciężony zaś i wyraźnie rozochocony Czyngis wyprawił się jeszcze w pogoni za synem Muhammada Dżalal ad-Dinem do Indii, gdzie jednak nie został dłużej, ze względu na warunki klimatyczne, które ponoć nie służyły jego wojsku. Łaskawca.
12
Wypada w tym momencie zmierzyć się z realnym problemem Czyngisa i jego żołdaków, jakim było ich okrucieństwo. Czy Czyngis był okrutny? Bez wątpienia. Bardzo. I to niezwykłe okrucieństwo wniósł jako wiano do sztuki wojennej późnego średniowiecza. A także zostawił w dziedzictwie swoim synom.
Jest taka opowieść z czasów pierwszej wojny z chińskim królestwem Jin. Oto po obejściu przez siły Czyngisa muru siły państwa Jin próbowały nieopodal przełęczy Badger zatrzymać mongolską kawalerię. To tam konni Mongołowie dopadli 200-tysięczną, głównie pieszą armię Jin. Nie miała większych szans: piechurzy zostali wycięci przez konnych Mongołów lub stratowani przez własnych jeźdźców. Chińskie kroniki odnotowują, że ciała ułożone „jak zgniłe kłody” zaśmiecały ziemię na przestrzeni ponad 60 km. Po zwycięstwie Czyngis podzielił swoją armię na trzy części, które w okresie sześciu miesięcy spaliły, splądrowały, zgwałciły i wymordowały ludność 90 miast.
Pomimo straszliwych zniszczeń, wodzowie Jin się nie poddali. Czyngis sfrustrowany niekończącą się kampanią rozpoczął negocjacje z cesarzem i zgodził się nie atakować więcej miast. Mongołowie pojmali już ponad 100 tys. chińskich jeńców i aby wzmocnić swoją pozycję negocjacyjną, Czyngis kazał ich stracić. Zawarto chwilowy pokój, ale wojna szybko wróciła. W czerwcu 1215 r. po rocznym oblężeniu ich miasta wygłodzeni mieszkańcy Pekinu otworzyli bramy Mongołom, którzy miasto splądrowali i wymordowali tysiące w odwecie za swoje trudy i znoje. Na koniec Pekin podpalono. Tysiące dziewcząt pobiegło do najbardziej stromych murów i rzuciło się na śmierć, aby uciec przed płomieniami i gwałtami, bez których Mongołowie nie wyobrażali sobie wojny. Rok później ambasador Chorezmu opisał widok gór kości wewnątrz i na zewnątrz tego, co rok wcześniej było największym miastem na świecie.
Ot, dwa wstrząsające przykłady sztuki wojennej Czyngisa i jego ordy. Zaledwie dwie kartki z wielkiej kroniki mongolskich przewag i podbojów. Podobne sytuacje oraz wyrzynanie całej ludności miast przydarzały się przez kolejne stulecia wielokrotnie. Choć jedną rzecz trzeba zaznaczyć: zanim dokonywano masakry całej ludności miasta, jego rządcom dawano szansę kapitulacji i podporządkowania się chanowi. Odmowa wiązała się z karą. I jeszcze jedno: najgorzej traktowano tych, którzy zabijali mongolskich posłów. Tak właśnie postąpili ruscy i połowieccy wodzowie przed bitwą nad rzeką Kałką. Zemsta Mongołów była straszna. A jej efekty trwają po dziś dzień.
13
Co prócz legendy zostało po tamtych czasach w dzisiejszej Mongolii? Wszystko i nic. Wszystko, bo Czyngis i tamta „heroiczna” epoka podbojów siedzi w głowie każdego mieszańca tego wielkiego kraju. To ich narodowa duma. Narodowe wyznanie wiary. Imieniem Czyngisa nazywa się tu wszystko, nie wyłączając destylowanej na miejscu wódki. Nowy, oddany przed kilku laty port lotniczy nieopodal Ulaanbaatar jest, rzecz jasna, portem imienia Czyngis-chana. Jego oblicze spogląda nie tylko z gigantycznego pomnika nad rzeką Tuul, ale z tysięcy innych pomników w każdym zakątku kraju. Czyngis jest bohaterem setek wydawnictw, nieskończonej ilości pacykarskich portretów, gipsowych figurek, milionów magnesów na lodówkę. Nie mieć zresztą Czyngisa na lodówce po powrocie z Mongolii to prawdziwy wstyd.
Mongołowie Czyngis-chana po prostu kochają, jakby nie dostrzegając jego – cokolwiek o nim powiedzieć – licznych wad. Takie były czasy – tłumaczą i zamęczają gości różnymi, zgoła fantastycznymi wyjaśnieniami, jakim to był naprawdę fajnym i nowoczesnym człowiekiem, jakim barankiem w świecie zdominowanym przez wilki. W rzeczy samej, zabijał, ale się nie cieszył. Mordował, ale tylko sprowokowany. Wyrzynał całe miasta, ale wcześniej dawał im szansę kapitulacji. Cóż, ludzki pan. I duch opiekuńczy tej krainy pastwisk i dumnych ze swej tradycji ludzi.
Co do tzw. śladów materialnych po osobie Czyngisa, to z tym jest już gorzej. Przede wszystkim zostawił swój ślad genetyczny, co przy jego 500 żonach i nałożnicach nie było takie trudne. Brytyjscy naukowcy oszacowali ostatnio, że jego geny ma 15 mln ludzi. Czy to prawda, czy odrobina przesady? Trudno mi się wypowiedzieć, na genetyce się nie znam. Gorzej z jego grobem. Nie wiadomo, gdzie został pochowany, a oddział wojska, który uczestniczył w tajemnym pochówku (grobowiec kryje ponoć wielkie skarby), został wymordowany przez inny oddział, który również został wymordowany, by tajemnica grobu Pana Świata nie wyszła na jaw.
Zabytków wiele z czasów Czyngisa nie ma. Te, które znaleziono, zgromadzono w nowoczesnym muzeum historii w Ulaanbaatar imienia – oczywiście – Czyngis-chana. Jest jeszcze dawne Karakorum (złe tłumaczenie na polski, miasto nazywa się tak naprawdę Charchorin), ale tam śladów po Czyngisie się nie znajdzie. Ponura i brudnawa dawna stolica chanów, którą zaczął budować w 1220 r. Czyngis, a dokończył jego syn Ugedej, była bowiem wielokrotnie i z pasją niszczona. Dzieła największego zniszczenia dokonali Chińczycy i – powiem to po cichu i w tajemnicy – wcale im się nie dziwię. Mieli za co odgrywać się na stolicy twórcy Wielkiej Ordy.
Klejnotem Karakorum jest za to otoczony murem z pagodami dawny klasztor Erdene Zuu. Dziś głównie muzeum, ale jeszcze na początku zeszłego wieku, zanim wojnę buddyjskim klasztorom wypowiedzieli komuniści, XVI-wieczny zespół klasztorny, w którym żyło ok. 6 tys. mnichów.
14
Czy pamiętali o czasach Wielkiego chana? Bez wątpienia, ale po jego królestwie zostały na klasztornym dziedzińcu tylko powywracane kamienie, resztki granitowych steli i trochę gruzu. Pałac chanów spalono, ale cegły, które służyły do jego konstrukcji, wykorzystano do budowy zewnętrznych murów Erdene Zuu. Skarby rozkradziono. Zniknęła choćby wielka srebrna fontanna, z której czterech gardzieli ciekła woda, woda z miodem, kumys i wino. Kruszec przepadł, została legenda. I kilka opisów, dzięki którym fontannę zrekonstruowano w stołecznym muzeum. Jest jeszcze słynny kamienny żółw o wadze kilkudziesięciu ton, jeden z czterech, które strzegły rogatek największego niegdyś miasta Azji, cesarskiego Karakorum. Żółw patrzy kamiennym wzrokiem na zachodni step, choć nie podtrzymuje już tablicy z reliefem opowiadającym o historii miasta. Chwalebnej przeszłości powiatowej dziury, którą w roli stolicy zastąpił już dawno Ulaanbaatar (Czerwony bohater), przedrewolucyjna Urga. To dzisiejsze centrum życia tego małego narodu. Za to samo miasto jest wielkie. Wiecznie zakopcone z ciasnymi ulicami, po których toczą się w leniwym tempie setki tysięcy samochodów.
Ciekawe, że w Ulaanbaatar żyje ponad połowa koczowniczego niegdyś narodu. Ponad dwa miliony – szacują eksperci. Populacja stale się powiększa. Wszystko za sprawą stepowej demografii. Koczownicy mają zwykle kilkoro dzieci. Czwórkę, piątkę i więcej. W jurcie zostaje tylko jedno. Najczęściej najmłodsze. A reszta? Reszta ciągnie do stolicy. Tam są praca, zarobki, przyszłość. Śpi się kątem u wujka czy cioci, by szybko rzucić się w odmęt kariery.
Po kilku latach wszystko jest łatwiejsze. Są pieniądze. Perspektywy. Nowe bloki i coraz piękniejsze mieszkania. Miasto wciąż więc rośnie i puchnie. Dla jednych dusi się w oparach smogu, tłoczy w posowieckich blokach, dla drugich staje się powoli lokalnym środkowoazjatyckim Dubajem. Jedni i drudzy mają rację. Dramatyczne dziedzictwo stalinowskiego komunizmu powoli przegrywa z nowoczesnością. Zwłaszcza w nowej, południowej części miasta, gdzie ultranowoczesne, inteligentne bloki budują Koreańczycy z południa i chińskie korporacje. Słabiej jest na północnym brzegu przepływającej przez Ulaanbaatar rzeki Tuul gol. Ale i tam walec historii wkrótce przemieli sowiecką przeszłość i da mieszkającym tu ludziom wrócić na całego do ich azjatyckiego, sterowanego z Chin matecznika.
15
Gdzie kończy się miasto, zaczyna się step. Ogromny, nieskończony, od horyzontu po horyzont. Zjawisko niebywałe. Przecinany wstążkami dróg i przygnieciony ciężarem ogromu błękitnego nieba. Poznaczony plamami kamiennych owoo. Czerniącymi się na nim stadami. Zielone wzgórza biją się o uwagę obserwatora z kamienistymi plateau, górami, pustyniami, gdzie tylko od czasu do czasu bieli się ściana jurty i w chmurach kurzu wędrują karawany pędzących samochodów. Nad nimi zaś niemal na każdym skrawku nieba orły, jastrzębie i sępy.
Nigdzie w świecie nie widziałem tak szerokich pustkowi jak w Mongolii. Zarazem tak przywiązanych do swojej kultury ludzi. Zamiast wygodnych domów wybierają jurty. Większość pasterzy nosi tradycyjne szaty. Igrzyska, podczas których uprawia się tradycyjne sporty, przyciągają tysiące ludzi. Konie wciąż zdobią tradycyjne, drewniane siodła. W Mongolii nie ma stajen czy obór. Konie, krowy, jaki żyją pod otwartym niebem. Żyją na wolności i jako wolne padają. Mongolski step jest zaścielony szkieletami, czaszkami zwierząt. Nikomu nie przychodzi do głowy, by je sprzątnąć. Na truchle pożywiają się ptaki, szakale, a resztki stają się pożywieniem dla nieprzeliczonych zastępów mrówek. Po nich nie zostaje nawet pojedyncza, miękka tkanka, tylko bielejące na stepie kości.
Jakże nas, przybyszów z Europy, to szokuje. A oni? Mongołowie? Wzruszają ramionami. Wiedzą, że życie i śmierć to dwie odwrotne strony natury. Dwie strony istnienia, jasna i ciemna. Yin i yang. W odradzającym się tu buddyzmie jakoś łatwiej to wytłumaczyć, niż w naszej, chrześcijańskiej symbolice. Dla nas śmierć to koniec. Dla nich przejście do kolejnego wcielenia. Od karmy zależy, kim się odrodzisz. Kim będziesz. Czy spotka cię łaska, czy przekleństwo.
Co będzie z Mongolią? Pytam tu niemal każdego. Cóż może być? Słyszę zewsząd tę samą odpowiedź. Będzie dobrze. Rosjanie odejdą, za to zagoszczą się na dobre Chińczycy. Już tu są. Już przejęli rynek dóbr konsumpcyjnych. Za chwilę ten wielki chiński żywioł zaleje wszystko bez reszty. Przetrawi Mongolię. Tym bardziej że skorumpowana władza postkomunistów jakoś nie zbiera się do obrony. Chiny zwyciężą na każdym polu. Poza kulturą. Historią i tradycją. Czyngis-chanem i tradycją jego podbojów. Ta przetrwa wiele pokoleń. Dopóki biją mongolskie serca.