Bogusław Chrabota: Iran - raj w szponach starców

Kiedyś Ameryka była dla Irańczyków obietnicą wolności i dobrobytu. Dziś Amerykanie bombardują instalacje nuklearne Iranu. A ja mam dylemat: co o tym napisać? Jak się do tego odnieść?

Publikacja: 27.06.2025 07:25

Bogusław Chrabota: Iran - raj w szponach starców

Foto: REUTERS/Majid Asgaripour/WANA (West Asia News Agency)

Do Iranu trafiłem niespełna 30 lat po rewolucji islamskiej. Już wtedy dawało się odczuć tęsknotę za czasami szacha, choć jeszcze niedawno nazywano go najbardziej obelżywymi przezwiskami, jakie istniały w farsi. Niestety, sam na to zapracował. System, który stworzył, wsławił się przyspieszoną laicyzacją, trudnym do udźwignięcia przez tradycyjne społeczeństwo progresywizmem, a jedynym instrumentem komunikowania się z rosnącą szybko opozycją były represje policji politycznej SAWAK, aresztowania i więzienia. Destabilizujący wpływ na sytuację w Iranie miała również międzynarodowa gra o jego zasoby. Szach poruszał się na tym polu całkiem bez wdzięku. Podczas gdy jego dynastię pomogli wynieść do władzy Brytyjczycy, związał się z Ameryką, flirtował z blokiem sowieckim, a o swoich interesach przypominali co chwila Francuzi.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Przywództwo, czyli igraszki z historią

Szach i rewolucja islamska. Wybór bez dobrej opcji 

W 1971 roku przegrał swój wizerunek w oczach Irańczyków obchodami 2500-lecia imperium perskiego. Ta niezwykle wystawna, kosztująca miliony impreza odbywała się przez wiele dni w cieniu ruin Persepolis i przeszła do legendy. Międzynarodowi sybaryci uznawali ją za ucztę stulecia, wygłodniały naród za jedno wielkie marnotrawstwo. W 1978 roku Teheranem zatrzęsła fala wielkich ulicznych protestów. Szach wysłał przeciw protestującym wojsko. Zginęli ludzie. SAWAK szalał, aresztując tysiące manifestantów. I może szach, który w końcu zmienił kurs i ogłosił amnestię, tę konfrontację by przetrwał, gdyby Irańczycy nie mieli już innego idola. Był nim przebywający na emigracji we Francji Ruhollah Chomeini. Od lat wzywał do obalenia szacha i wprowadzenia w Iranie republiki teokratycznej. Tylko sprawiedliwi mułłowie będą mogli przynieść wygłodniałemu społeczeństwu prosperity i pokój. Skończą z rządami krwawego reżimu, zagwarantują prawa kobiet, a znacjonalizowany przemysł wydobywczy zacznie wreszcie służyć ludowi. Takie obietnice Chomeini składał niemal codziennie, nagrywając swoje mowy we Francji i wysyłając do Iranu, gdzie rozchodziły się na bazarach w milionowych nakładach.

Z jednej strony to zło, bo giną ludzie. Z drugiej – jeśli te naloty mają przynieść światu bezpieczeństwo, a irańskie społeczeństwo wyrwać ze szponów brutalnej teokracji starców, to jestem za. Może jeszcze dożyję czasów, kiedy będzie można bezpiecznie wybrać się na plac Imama (niegdyś Szacha) w Isfahanie.

Naród uwierzył ajatollahowi i przyjął go jako wyzwoliciela w lutym 1979 roku, kilka dni po tym, gdy chory już ciężko na raka szach opuścił na zawsze swoją ojczyznę. Co było dalej? Wiadomo. Chomeini powołał własny rząd, sobie zastrzegając pozycję Najwyższego Przywódcy. Osoby poza wszelką kontrolą i z kompetencjami większymi niż wygoniony z kraju szach. Żadnej z obietnic nie dotrzymał. Zorganizował państwo totalitarne z jeszcze większym niż za szacha aparatem bezpieczeństwa. Zapełnił szybko więzienia (oraz sporo kostnic) i zorganizował Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej, armię wiernych do granic możliwości, fanatycznych i gotowych na wszystko szyickich fedainów. To oni są podporą systemu, to oni od lat strzelają do protestujących na ulicach irańskich miast i z pewnością nie wystawią szybko na szwank wierności brodatym przywódcom.

Kiedy w 2007 roku trafiłem do Iranu, w gorącym, zakurzonym Teheranie przywitało mnie gniewne i surowe oblicze Chomeiniego. Jego portrety były wszędzie, w urzędach, miejscach publicznych, a nawet wymalowane na ścianach kamienic. Dawno już nie żył, ale kult przywódcy był racją siły i pozycji namaszczonego przez twórcę rewolucji islamskiej ajatollaha Chamenei. W cieniu brutalnego kultu toczyło się jednak normalne życie, o ile za normalną można uznać codzienność w cieniu pełnej inwigilacji przez lokalne służby. Teheran nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Pamiętam wszechobecny kurz i kierowców nerwowo przeliczających góry inflacyjnego pieniądza. Niezbyt interesujący był też Kazwin, jedna z dawnych stolic Iranu położona na północny zachód od Teheranu, bliżej wybrzeży Morza Kaspijskiego.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Tym razem Mongolia

Co w Iranie oznacza „taroof”?

Dziwny wydawał mi się Reszt, morski port i zarazem kurort, gdzie można było trafić do zakonspirowanych knajpek z menu składającym się z kaspijskich ryb i dowolnej marki alkoholi. Jednak to, co w Iranie najpiękniejsze, prócz olśniewających krajobrazów i legendarnych zabytków, to ludzie. Ich wyjątkowa grzeczność i kultura, w której ich wychowano. Normy obyczajowe Irańczyków sięgają czasów Achemenidów i wyrażają się pojęciem „taroof”; słowo to odnosi się do etykiety dnia codziennego, wyrafinowanej uprzejmości, grzeczności, ustępowania starszym i gościom, ofiarności, zapraszania do domów czy obdarowywania się podarkami. Na dodatek nie jest to uprzejmość udawana, tylko tradycyjna. Osób niestosujących się do niej po prostu się nie poważa. Co ciekawe, obowiązuje nie tylko Persów, bo Iran to kraj wielonarodowy. Prócz perskiej większości mieszkają tu Kurdowie, Azerowie, Turcy i Turkmeni, Ormianie i Beludżowie, a nawet sporo ludności żydowskiej i arabskiej. To mozaika ludzi i obyczajów, ale z zasadami „taroof” można spotkać się wszędzie. Nawet w niewielkiej wiosce w górach Elburs, gdzie lokalny gospodarz wyprawił ucztę, której nie zapomni się do końca życia.

Kiedy wspominam Iran, a w dzisiejszych czasach zdarza mi się to niemal codziennie, mam wciąż przed oczyma jedno z najpiękniejszych miast świata – Isfahan, z jego średniowiecznymi mostami na bystrej, górskiej rzece, wielkim, otoczonym błękitnymi meczetami placem Imama i setkami pięknych, bystrych dziewczyn, które pytały zawzięcie, kto z nas jest Amerykaninem. Bo dla nich Ameryka była obietnicą wolności i dobrobytu. Dziś Amerykanie bombardują instalacje nuklearne Iranu. A ja mam dylemat: co o tym napisać? Jak się do tego odnieść? Z jednej strony to zło, bo giną ludzie. Z drugiej – jeśli te naloty mają przynieść światu bezpieczeństwo, a irańskie społeczeństwo wyrwać ze szponów brutalnej teokracji starców, to jestem za. Może jeszcze dożyję czasów, kiedy będzie można bezpiecznie wybrać się na plac Imama (niegdyś Szacha) w Isfahanie.

Do Iranu trafiłem niespełna 30 lat po rewolucji islamskiej. Już wtedy dawało się odczuć tęsknotę za czasami szacha, choć jeszcze niedawno nazywano go najbardziej obelżywymi przezwiskami, jakie istniały w farsi. Niestety, sam na to zapracował. System, który stworzył, wsławił się przyspieszoną laicyzacją, trudnym do udźwignięcia przez tradycyjne społeczeństwo progresywizmem, a jedynym instrumentem komunikowania się z rosnącą szybko opozycją były represje policji politycznej SAWAK, aresztowania i więzienia. Destabilizujący wpływ na sytuację w Iranie miała również międzynarodowa gra o jego zasoby. Szach poruszał się na tym polu całkiem bez wdzięku. Podczas gdy jego dynastię pomogli wynieść do władzy Brytyjczycy, związał się z Ameryką, flirtował z blokiem sowieckim, a o swoich interesach przypominali co chwila Francuzi.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Ukraińskie służby okazały się tak skuteczne jak Mosad
Plus Minus
Popatrzmy jak ktoś gra. Poznajmy nową generację celebrytów
Plus Minus
Chaos we Francji rozleje się na Europę
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół włączył „całą wstecz”. A słowa papieża są jasne
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Po co wydano miliony na Polaka w kosmosie? Bareja znowu miał rację