Zobaczyłem osobę bardzo bezpośrednią, w dobrym tego słowa znaczeniu. Szczerą, autentyczną i otwartą, zadziorną, ale też z poczuciem humoru. I zobaczyłem, że tego wszystkiego potrzeba naszej bohaterce Julii. Przeważyły więc cechy charakteru, a potem, już na planie, okazało się, że w Ani drzemią także fantastyczne umiejętności aktorskie.
Anna Dzieduszycka podobno nie przepada za określeniem „osoba niskorosła".
Ja też nie przepadam, wolę mówić po prostu „osoba o niskim wzroście". Ania na wstępie powiedziała mi wprost, że jeżeli akurat o tym rozmawiamy, to żebym mówił o niej po prostu „karlica", bo ona akurat lubi to określenie, poza tym wyczuwa, jak ktoś chce ją w ten sposób obrazić. Ale to oczywiście nie znaczy, że można tak mówić. Nie, to kwestia indywidualna, że akurat jej to określenie nie obraża. A w końcu zazwyczaj w ogóle nie jest konieczne, by stosować jakiekolwiek określenie. Ludzi nie powinno się ani obrażać, co oczywiste, ani też traktować z nadmierną troską. Nie mogę pojąć, dlaczego niektórzy pochylają się do Ani i mówią do niej jak do małego dziecka... Po prostu tak się akurat złożyło, że urodziła się bardzo niska, i tyle – nie róbmy z tego wielkiego problemu ani specjalnego tematu, chyba że chcemy pogadać o tym, jak dostosowane są przestrzenie publiczne do potrzeb takich osób.
Wiem, że twoja mama, gdy była z tobą w ciąży, studiowała na łódzkiej filmówce i z tobą pod sercem chodziła akurat na wykłady z historii filmu. Zacząłeś więc słuchać o filmie najwcześniej jak to możliwe.
To prawda, ale długo myślałem, że pójdę inną rodzinną ścieżką i będę pisał. Od dziecka siedziałem w tym świecie literackim i go chłonąłem. Wszystko się zmieniło, jak obejrzałem „Bękarty wojny" Tarantino, i zobaczyłem, że można robić kino autorskie, bardzo subiektywne – wcześniej nie do końca miałem tego świadomość. Pamiętam, że wyszedłem z sali kinowej i od razu powiedziałem rodzicom, że zamierzam zostać reżyserem filmowym.
Co odpowiedzieli?
Ucieszyli się, tylko ojciec, też związany zawodowo ze światem filmu, przestrzegł mnie, bym nie szedł od razu do szkoły filmowej po skończeniu liceum, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Ojciec powtarza, że jeżeli chce się opowiadać o świecie, człowieku, emocjach, to warto najpierw ten świat poznać, tego człowieka poznać i te emocje w sobie odnaleźć. Cieszę się, że popracowałem trochę jako kelner, że porobiłem pizzę, postudiowałem kulturoznawstwo, gdzie było trochę historii, trochę filozofii, antropologii... To wszystko mnie mocno pootwierało i zbudowało mi pewien fundament.
Ale filmy kręciłeś już nawet w liceum.
W szkole ktoś powiesił plakat warsztatów filmowych „Weź to nakręć!", to się zgłosiłem. Były to regularne spotkania, na których tworzyliśmy rozmaite projekty filmowe. Biegaliśmy np. w maskach przeciwgazowych po jakichś opuszczonych bunkrach, kręcąc lustrzanką różne impresje. Poza tym nakręciłem też film z kolegami z liceum – po prostu wziąłem kamerę i oznajmiłem, że robimy film, którym zresztą jakimś cudem wygraliśmy potem nagrodę publiczności na festiwalu w warszawskim Kinie Praha.
Twój dziadek Waldemar – słynny pisarz o poglądach konserwatywnych – ale i twój ojciec Tomasz – pisarz, scenarzysta i publicysta – związani byli i są z prawicowymi mediami, a ty masz podobno zupełnie inne poglądy. Jak się dogadujecie?
Bardzo lubimy ze sobą rozmawiać i dyskutować na przeróżne tematy, również światopoglądowe, choć to prawda, że w kluczowych kwestiach się różnimy. Ale to niczego nie zmienia, bo te różnice ani nas w żaden sposób nie rozbijają, ani nie są wcale żadnym ważnym tematem w naszych relacjach.
Widziałem w mediach społecznościowych, że rodzice niesamowicie przeżywali twój sukces.
Mój ojciec powiedział nawet, że to najszczęśliwszy dzień jego życia – usłyszeć takie słowa od ojca, to naprawdę coś obłędnego. Mam to szczęście, że urodziłem się w bardzo kochającej i wspierającej rodzinie, z której zaczerpnąłem – przede wszystkim – wrażliwość na piękno, kulturę. Od urodzenia byłem zachęcany do czytania mnóstwa książek – także przez dziadka, ale przede wszystkim przez rodziców. W naszym domu panuje po prostu kult książki. I to nie tylko jako opowieści, ale także obiektu. Mamy taki zwyczaj, że lubimy wąchać książki (śmiech). Filmami również byłem karmiony, nawet i operą, której osobiście nie lubię, ale ojciec uwielbia. Naprawdę życzyłbym sobie, by wszyscy Polacy potrafili tak ze sobą rozmawiać jak my.
I jak w tej perspektywie widzisz przesłanie „Sukienki".
To ciekawe, że w tym naszym polskim zamieszaniu, w którym każdy musi się gdzieś zaszufladkować, stanąć po jednej bądź drugiej stronie, ten film podoba się i jednym, i drugim. Nie ma w zasadzie żadnego znaczenia, po której stronie się opowiadamy, bo do każdego jakoś ta „Sukienka" trafia. To mi się bardzo podoba, że jest trochę takim Adamem Małyszem (śmiech).
Może i trafia, ale nie wszyscy się z niego cieszą. Krytyk filmowy Tomasz Raczek uznał, że Polacy na taki film nie zasługują, bo przedstawia nas jako bardziej empatycznych ludzi, niż jesteśmy w rzeczywistości. Widzisz, czyli może nie da się od tej polsko-polskiej wojny uciec...
Tomasz Raczek jest jednym z moich największych filmowych autorytetów, zawsze go uważnie czytam, słucham i oglądam. Rozumiem, dlaczego tak powiedział, ale mam wrażenie, że widział on „Sukienkę" na tyle dawno, że z jakiegoś powodu w jego głowie pozostały głównie pozytywne emocje, właśnie ta empatia, a tak naprawdę film ten pokazuje jednak bardziej nasze wady niż zalety, i to chyba na każdej płaszczyźnie, więc jestem tą wypowiedzią nieco zdziwiony.
A dla ciebie to jest ważne, by przełamywać polsko-polskie podziały?
Tak, bardzo, bo musimy na nowo nauczyć się ze sobą rozmawiać. Dialog jest niesamowicie ważny i w sumie trochę o tym jest ten film – by podchodzić do siebie nawzajem tak, jakbyśmy chcieli, by do nas podchodzono. Jest to dla mnie szczególnie ważne jako osoby o liberalnym światopoglądzie. Powinniśmy starać się przede wszystkim słuchać, nawet jeśli uważamy, że ktoś opowiada kompletne bzdury. Najpierw zawsze warto go z szacunkiem wysłuchać, a potem dopiero na spokojnie z nim podyskutować. Zatraciliśmy już nawet grzecznościowe gesty, które są bardzo ważne w rozmowie z drugim człowiekiem, a już szczególnie z człowiekiem o przeciwnych poglądach. Wręcz tym uważniej powinniśmy słuchać, im bardziej w naszej głowie się sprzeciwiamy temu, co mówi druga osoba.
A, niestety, jest na odwrót: tym mniej wtedy słuchamy i tym szybciej odrzucamy jej perspektywę.
Poglądy poglądami, ale tu dochodzi jeszcze przepaść pokoleniowa.
To prawda, na razie ugrzęźliśmy trochę w etapie przejściowym, słychać już młody głos, bardziej otwarty na dyskusję, ale wciąż niknie on w hałasie wcześniejszych sporów. Myślę, że jak już dokona się zmiana pokoleniowa, to będziemy w Polsce podchodzić do siebie z większą otwartością, czego bardzo bym nam wszystkim życzył.
Czyli optymista.
Tak, umiarkowany (śmiech). Wydaje mi się, że to wcale nie jest takie trudne. Mam bardzo dużo przyjaciół czy znajomych, którzy mają przeciwne poglądy od moich i też nam to zupełnie nie przeszkadza. To po prostu kwestia umiejętności rozmawiania ze sobą. Wystarczy zrozumieć, że ktoś może mieć inny światopogląd, nawet w kwestiach najbardziej dla nas kluczowych, bo ludzie mają różne wrażliwości i różne perspektywy, ale wcale nie chcą nam tym zrobić krzywdy. To, że ktoś stoi po drugiej stronie, nie oznacza wcale, że jest złym człowiekiem.
Ale gdy w grę wchodzą bliskie więzi, to i emocje są naturalnie większe.
We wszystkich z nas drzemie potrzeba, by za wszelką cenę przekonać innych do swoich racji. Ale może jednak tego nie róbmy, bo to się nigdy nie udaje. Może lepiej po prostu pogadajmy, posłuchajmy się nawzajem, wyciągnijmy jakieś wnioski, spójrzmy na to wszystko z dystansu i pójdźmy razem zjeść obiad, pogadać o kinie czy sporcie. Moim zdaniem najważniejsza jest świadomość tego, że naprawdę nie uda nam się zmienić poglądów drugiej osoby.
Rozumiem więc, że w typowo polityczne tematy w swoich filmach nie będziesz raczej wchodził?
Tematy polityczne oczywiście mnie interesują, ale prywatnie, a filmowo to na 100 proc. nie będę ich poruszać, bo sam też nie lubię oglądać filmów, które są tendencyjne albo bardzo konkretnie opowiadają o politycznym sporze. W kinie najchętniej bym się w ogóle od polityki odciął.
Widziałem, że nie tylko cenisz Tomasza Raczka, ale też innych krytyków filmowych – w „Sukience" mamy piosenki, których tekst napisał Michał Oleszczyk.
To oczywiście zbieżność nazwisk, a nawet imion (śmiech). Obu tych panów bardzo szanuję – zresztą Michała Oleszczyka nie tylko jako krytyka, ale też jako scenarzystę, natomiast zespół Melancholy Hill, który wybraliśmy do „Sukienki", dopiero buduje swoją popularność, ale ten drugi Michał Oleszczyk, czyli wokalista i autor tekstów, pisze naprawdę genialnie. Czuć, że jego teksty płyną prosto z serca.
Promujesz więc nie tylko polską kinematografię, ale też i muzykę.
Nigdy nie myślałem w ten sposób, by cokolwiek promować. W filmach wykorzystuję po prostu to, co sam bardzo lubię, jak właśnie muzykę Melancholy Hill, i opowiadam historie, które mają być zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. To, że przy okazji udaje się wypromować polski zespół czy polskie kino, to tylko fajny dodatek. I takim fajnym dodatkiem są też fantastyczne historie – Dorota Pomykała, wybitna aktorka, zgodziła się wystąpić w filmie młodego chłopaka, a teraz dzięki temu ma szansę pojechać na galę oscarową. To super, że i Dorocie Pomykale, i Szymonowi Warszawskiemu, i Ani Dzieduszyckiej nagle otwierają się nowe drogi, tylko dzięki temu, że wzięli udział w projekcie studenckim. Tym bardziej warto zachęcać studentów, by nie bali się odzywać do dużych nazwisk.
A ty nie bałeś się odezwać do Danuty Stenki, jak kręciłeś „Techno"?
Bałem się straszliwie, bo to był pierwszy mój poważniejszy film. Głos mi drżał, na szczęście z drugiej strony usłyszałem spokojną panią Stenkę, jej wielką uprzejmość, wręcz miłość. Dzięki temu bardzo szybko się uspokoiłem. Wydaje się, że jak ktoś ma głośne nazwisko, to może potraktować takiego studenta z góry, ale tak naprawdę wybitni aktorzy bardzo lubią grać w projektach studenckich, między innymi dlatego, że mogą sobie różne rzeczy wtedy popróbować, plus to często ciekawe role, oryginalnie napisane. Forma szkatułkowa jest wymagająca, różne rzeczy trzeba przemycić szybciej, konkretniej, dlatego mimo bardzo niskich budżetów to często są dla nich naprawdę atrakcyjne propozycje. Nie ma więc co się bać, warto się zgłaszać, bo nawet jak nie uda się dogadać np. w kwestii terminów, to często dostaje się choćby fajny feedback na temat scenariusza, a przy okazji łapie się kontakt na później. To doświadczenie nauczyło mnie, że ludzie jednak generalnie są mili – i to jest fajne (śmiech).
Jak dużym wyzwaniem jest dla ciebie teraz pełnometrażowy debiut po tak dobrze odebranych krótkich formach?
Oczywiście, jest pewna presja, że teraz wszyscy będą patrzeć mi na ręce, ale z drugiej strony jestem po prostu skupiony na tym, żeby ten pełen metraż najzwyczajniej zrealizować. Tego nauczyła mnie Warszawska Szkoła Filmowa, a najbardziej Maciej Ślesicki, który zawsze powtarza, by przede wszystkim robić filmy. One mogą być gatunkowe, niegatunkowe, dobre, złe – bo mogą się zdarzyć potknięcia, a mogą też przyjść wielkie sukcesy. Ale najważniejsze, by nie próbować cały czas przebić samego siebie, nie walczyć z tym wewnętrznym krytykiem, który ciągle skupia się na tym, że „Sukienka" została tak świetnie oceniona, to teraz trzeba zrobić wręcz arcydzieło. Nie, „Sukienka" jest „Sukienką", a teraz kręcę coś innego. Nie boję się potknięcia, po prostu chcę opowiedzieć nową historię i na niej się skupiam.
Rozumiem, że możesz to robić teraz na własnych warunkach, bo pewnie producenci będą się o ciebie bili.
Pewnie bym mógł, ale tak naprawdę nad tym pełnometrażowym debiutem to pracuję już od prawie roku ze Stanisławem Dziedzicem i bardzo się cieszę, że trafiłem na niego, jeszcze zanim ta cała wrzawa z „Sukienką" się rozkręciła. Bardzo dobrze mi się z nim rozmawia na temat kina, naprawdę ufam mu artystycznie.
To producent m.in. Agnieszki Holland.
Tak, produkował „Obywatela Jonesa". Ale przede wszystkim to bardzo dobry człowiek, co jest naprawdę ważne, bo w życiu warto współpracować z tymi, którzy są po prostu dobrymi ludźmi.
Tadeusz Łysiak (ur. 1993)
Reżyser i scenarzysta filmu fabularnego „Sukienka", nominowanego w tym roku do Oscara w kategorii „najlepszy krótkometrażowy film aktorski", opowiadającego o niskorosłej Julii, pracującej w przydrożnym motelu i zmagającej się z poczuciem odrzucenia i samotności. Wcześniej nakręcił m.in. „Techno", również nagradzane na wielu festiwalach, oraz „Lustro". Jest absolwentem kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz reżyserii w Warszawskiej Szkole Filmowej