Zanim odwiedziłem Mea Szearim, jerozolimską dzielnicę ultraortodoksyjnych wyznawców judaizmu, czytałem niejedno na temat ksenofobii i nietolerancji, które cechować mają jej mieszkańców. Odcięci od świata, także od własnych rodaków, mieszkających dosłownie po drugiej stronie ulicy, ludzie „stamtąd" zamknęli się w ciasnym kręgu własnych religijnych wyobrażeń. Niechętnie widzą obcych i gdy tylko ktoś naruszy ich święty spokój, łatwo wybuchają agresją.
Prasa całego świata opisywała spektakularne przypadki obrzucania kamieniami karetek pogotowia, które odważyły się zapuścić w zaułki dzielnicy w piątkowy wieczór, lub tym bardziej w sobotę. W szabas bowiem pobożny Żyd nie używa pojazdów – i nie może być tutaj wyjątku nawet dla karetki na sygnale lub interweniującego samochodu straży pożarnej. Tak przynajmniej uważa się w Mea Szearim.
Sto niewidzialnych bram
Wszystko, czego się uprzednio dowiedziałem, oczywiście nie zniechęciło mnie do złożenia wizyty w tak intrygującym miejscu. Razem z żydowską koleżanką z Polski, służącą mi za przewodniczkę, wałęsaliśmy się więc po wąskich uliczkach „Stu Bram" – bo tak tłumaczy się hebrajską nazwę dzielnicy. Rozmawialiśmy z napotkanymi ludźmi, posługując się mieszanką jidysz i angielszczyzny, gdyż język hebrajski, jako język święty, jest tam używany tylko podczas modlitwy.
Miriam bez ogródek przedstawiała mnie jako chrześcijanina, chyba niepotrzebnie: w Mea Szearim trudno byłoby wziąć mnie za ortodoksa albo chasyda. Nikt nie wyrażał niechęci, nikt nawet krzywo na mnie nie spojrzał. Ludzie chętnie podejmowali rozmowę. Wystarczała im świadomość, że dwójka gości – goj i Żydówka, religijna, lecz jednak przybyła z „galutu", zewnętrznego świata profanów – traktuje ich normalnie. Że nie zachowujemy się jak turyści w zoo, nie machamy im przed nosami aparatem fotograficznym, nie zadajemy natrętnych pytań, nie próbujemy nawracać. Normalna rzecz, że człowiek zagada do napotkanego na ulicy drugiego człowieka: o pogodzie, o interesach. Tak przecież robią sąsiedzi.
Jeden z rozmówców, zażywny sprzedawca owoców, przerwał dialog, by pozdrowić mijającego nas starszego, przygarbionego mężczyznę, odzianego w znoszone świeckie ubranie. Potoczyła się zwyczajna w takich wypadkach wymiana zdań: – Co słychać? – Ot, dzień jak co dzień... Gdy tamten poszedł dalej, nasz przygodny znajomy powiedział nam, że to jego dobry przyjaciel, Arab, mieszkający „po tamtej stronie", choć niedaleko. Potem Miriam wytłumaczyła mi, że tutaj, w Mea Szearim, takie scenki są na porządku dziennym, a miejscowi, religijni Żydzi świetnie dogadują się z religijnymi Palestyńczykami.