Mówię to z pewnym poczuciem porażki. Ale mam dobre towarzystwo. W kręgu tych, którzy ponieśli porażkę w sporze o kształt polskiego patriotyzmu, są i krakowscy Stańczycy, i Roman Dmowski, i Stanisław Brzozowski.
Powiedział pan niedawno: „biorę Soplicę i Zagłobę pod rękę”. To przyznanie się do porażki? I już z tym Soplicą i Zagłobą nie da się nic zrobić?
Mówię, że bez tej postromantycznej polskiej tożsamości, bez romantycznej legendy chyba w ogóle nie ma polskiej wspólnoty politycznej i polskiego patriotyzmu. Ona jest jego najgłębszym spoiwem. To jest podstawowy błąd protestujących przeciwko Wawelowi. Polskę pobudzał do wielkich rzeczy mesjanizm Jana Pawła II, anarchiczny sarmatyzm „Solidarności”, pełen poświęcenia, ofiarności i ludowej emocji patriotyzm Lecha Kaczyńskiego. To jest jądro polskości. I tylko na nim można trwale oprzeć niepodległość państwa.
Zgoda. Ale czy to jest porażka? Na tej emocji można coś budować. W niej nie ma niczego złego. Ona jest piękna i wspaniała.
Ona jest przede wszystkim nasza. I bardzo szlachetna.
To dlaczego mówi pan: „porażka”? Dlaczego na tej emocji nie możemy budować państwa?
Możemy. Nawet nie tylko możemy, ale musimy. Nie mamy żadnej innej możliwości.
Może właśnie tej emocji do tej pory brakowało i dlatego budowa państwa nam nie szła? Ludzie nie identyfikowali się z państwem, bo nie odnajdywali w nim tego, co wywoływało emocję.
To bardzo prawdopodobne. To jest straszliwy kłopot wolnej Polski w ostatnim dwudziestoleciu, że ta emocja patriotyczna najczęściej grała przeciw realnemu państwu. Ożywiała poczucie krzywdy, niesprawiedliwości, odrzucenia. Ja sądziłem, że w niepodległym kraju zbuduje się patriotyzm oparty na dumie z państwa, z jego instytucji, jego potęgi, z wielkich reform, które jesteśmy w stanie w nim wprowadzać. I że to zrównoważy myślenie w kategoriach „zwycięstwa zza grobu”. Drugim filarem takiego patriotyzmu mogło się stać odkrywanie prawdy o własnej przeszłości. Zasada Józefa Mackiewicza głosząca, że „tylko prawda jest ciekawa”, mogłaby równoważyć lelewelowską logikę polskich legend. Kulminacją obu tych nadziei był 2005 rok, kiedy wydawało się, że jesteśmy o pół kroku od chwili, gdy reformy państwa zaczną zastępować obchody, a historyczna prawda – legendy. Toczyłem nawet spór ze zmarłym prezydentem, gdy on kwestionował ideę pełnego otwarcia archiwów IPN. Dla niego legenda była ważniejsza.
Wracam do pytania, czy to jest porażka? Dowiedzieliśmy się, że bez porządnego mitu nie da się budować wspólnoty i państwaJa to zrozumiałem. Ale nie udawajmy. W tej sprawie w Polsce spór toczy się od czasów masońskiego spisku przeciwko sarmackiej Polsce, jakim była Konstytucja 3 maja. Ten spór jest obecny silnie w całej historii polskiej duchowości i myśli. Argumenty były zawsze formułowane ostro i wrogo. Stańczycy szydzili i zostali wypisani przez część narodu z tradycji patriotycznej. Brzozowski nie szydził, ale używał wyzwisk. Dmowski był chyba najbliżej intelektualnego rozwiązania dylematu, kiedy mówił o „patriotyzmie źle wychowanym”.
Trzydziestolecie zrywu niepodległościowego, które otwiera wybór polskiego papieża, a zamyka celebracja śmierci Lecha Kaczyńskiego, niesie przesłanie, że zadaniem dobrej elity narodu nie jest podjęcie na nowo sporu z romantycznym patriotyzmem, ale raczej wymagająca delikatności próba jego „wychowywania”.
Uda się to teraz?
Wątpię. Nie ma przesłanek do tego. Mit musiałby zrodzić realny polityczny czyn. A czeka nas raczej wyostrzony konflikt o polskość i o tożsamość. Oraz perspektywa dalszej pustki i słabości realnej państwowej polityki. Ten trend wzmacniają obie obiegowe interpretacje ostatnich zdarzeń. Jedna – neoromantyczna – powiada, że lud powstał, ukazał swoją zbiorową szlachetność, więc za tym powstaniem duchowym pójdzie insurekcja polityczna. Czyli – jak napisał publicysta „Rzeczpospolitej” – „klęska bezideowej Platformy”.
Druga interpretacja jest twardo krytyczna. Jak powiedział dziennikarz TVN: „znowu może podnieść głowę demon polskiego patriotyzmu”. Ale temu demonowi przeciwstawimy potęgę władzy publicznej i w krótkim czasie obetniemy mu głowę. „Damy sobie radę z powstałą sektą” – powiedział mi dopiero co pewien polityk.
Nie ma żadnej trzeciej interpretacji?
Nie widzę. A z żadnej z tych dwóch nie zrodzi się żaden wielki polski czyn, tylko kolejne wielkie starcie. Ale wielkie starcie nie należy do wielkich czynów.
Co więc oznacza to pańskie pogodzenie się z Zagłobą i Jackiem Soplicą?
Tylko i wyłącznie moje prywatne, późno zawarte braterstwo z romantyczną tradycją. Jakiś akt pokory wobec własnej wspólnoty, takiej, jaka ona naprawdę jest. I odnalezienie jej wielkości. Ale – oczywiście – to nie jest motywacja do jakiegoś ponownego zaangażowania w realną politykę.