Powolne przekuwanie sukcesu w klęskę

Ogłaszanie klęski polityki wschodniej przeczy oczywistym faktom. Bo przecież to ona zapewniła Polsce przez ostatnie dwie dekady bezpieczny rozwój oraz solidną pozycję na arenie międzynarodowej

Publikacja: 23.07.2010 13:42

Powolne przekuwanie sukcesu w klęskę

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Z myśleniem o polskiej polityce wschodniej od dłuższego czasu mamy kłopot. Kłopot polegający na podważaniu jej dotychczasowej linii przez reprezentantów właściwie wszystkich środowisk politycznych (pisałam o tym wraz z Henrykiem Wujcem w „Polsce. The Times” z 30.06.2010 r.). Teksty takie jak „Pożegnania i urojenia” Antoniego Z. Kamińskiego i Henryka Szlajfera („Rz” 10 –11.07.2010 r.), w którym autorzy biorą w obronę dotychczasowy dorobek polskiej polityki wschodniej, której tradycyjnym patronem jest Jerzy Giedroyc, należą do rzadkości.

Problem jest tym poważniejszy, że dotyczy nie tylko rozbieżności co do celów polskiej polityki wschodniej, ale również języka, jakim opisuje się newralgicznego dla niej partnera – Ukrainę. Prześledzenie publikacji dotyczących interesującej nas problematyki z ostatnich kilkunastu miesięcy nasuwa niezbyt wesoły wniosek, że o Ukrainie można napisać każdą niedorzeczność. Nie obowiązuje tu żadna poprawność polityczna ani zdrowy rozsądek.

Dobrą ilustracją ponadpartyjnego puszczenia hamulców w sprawie ukraińskiej jest decyzja radnych Legnicy z 28 września 2009 r. o przemianowaniu jednej z ulic na aleję Ofiar Ludobójstwa OUN – UPA. Decyzja w tej sprawie zapadła dzięki ponadpartyjnemu porozumieniu dziewięcioma głosami (sześciu radnych z PiS, dwóch z SLD, jednego z PO). Rada Legnicy liczy 25 osób. „Uliczna” uchwała przeszła, ponieważ pozostała część radnych wstrzymała się od głosu lub wyszła z sali. Legnicka sytuacja pokazuje, że problem leży nie tyle w radykałach, ile w przyzwoleniu tzw. centrum na ich coraz bardziej ekstremalne pomysły.

[srodtytul]Może by zmienić priorytety?[/srodtytul]

Polityka wschodnia ostatniego dwudziestolecia opierała się na wyrosłym z myśli Giedroycia przekonaniu, że zasadnicze znaczenie dla bezpieczeństwa i stabilności całego naszego regionu Europy ma niepodległy byt państw znajdujących się za naszą wschodnią granicą (jak to określał Juliusz Mieroszewski: ULB, czyli Ukraina, Litwa, Białoruś). Ważne są też dobre stosunki z Rosją, ale nie można ich realizować kosztem ULB.

Dzięki tej polityce Polska po ustrojowym przełomie 1989 r. wypracowała sobie przyjazne otoczenie, co pozwoliło się skupić na modernizacji kraju oraz integracji ze strukturami europejskimi. Wyciągnęliśmy naukę z przeszłości i zamiast się wplątać w niekończący się konflikt ze wschodnimi sąsiadami, postawiliśmy na uznanie ich aspiracji państwowotwórczych i kooperację – powinniśmy mieć poczucie sukcesu. Jednak w debacie o polityce wschodniej, która toczy się od jakiegoś czasu, próżno szukać nie tylko poczucia sukcesu, ale nawet bardziej wyważonej oceny dotychczasowej polityki.

Dla jednych polityka ta była zła, bo niedostatecznie eksponowała kwestię rzezi na Wołyniu i w Galicji Wschodniej (i to mimo wspólnych uroczystości w Pawliwce/Porycku z udziałem prezydentów obu krajów), dla innych, bo się okazało, że Polska nie może dowolnie kształtować życia politycznego nad Dnieprem (B. Sienkiewicz, „Rz” 29.05.2010 r.). Kontestacja dotychczasowej linii w oczywisty sposób prowadzi do pokusy myślenia o zmianie priorytetów naszej polityki wobec wschodnich sąsiadów.

Od ostatnich wyborów parlamentarnych to niewątpliwie Platforma Obywatelska ma największy wpływ na kształt polskiej polityki zagranicznej. O ile priorytety w polityce europejskiej są względnie jasno zarysowane (ocieplenie stosunków z Niemcami, wzmocnienie pozycji w UE), o tyle w polityce wschodniej takiej jasności nie ma. Z jednej strony padają deklaracje, że o „Giedroycia sporu nie ma”, istnieje program Partnerstwa Wschodniego, przyjęty przez UE m.in. z inicjatywy polskiego MSZ; z drugiej ranga stosunków oficjalnych i intensywność kontaktów politycznych z Kijowem wyraźnie spadły. Zamiast realnych działań politycznych mieliśmy niekończące się polemiki o wyższości polityki „piastowskiej” nad „jagiellońską”, jakby te historyczne analogie cokolwiek współcześnie wyjaśniały. Relacje z Kijowem skomplikował dekret prezydenta Wiktora Juszczenki nadający Stepanowi Banderze tytuł Bohatera Ukrainy. Odchodzący prezydent popełnił poważny polityczny błąd, niemniej postawienie Ukrainy z inicjatywy europosła PO Pawła Zalewskiego pod pręgierzem międzynarodowej opinii publicznej (uchwała Parlamentu Europejskiego), w sytuacji gdy sprawca zamieszania przestał pełnić swój urząd, trudno uznać za działanie roztropne.

Jedynym państwem wschodnioeuropejskim, wobec którego zarysowano wyraźniejszy program polityczny, jest Rosja. Powołano Grupę ds. Trudnych i Polsko-Rosyjskie Forum Dialogu Obywatelskiego. Podjęto decyzję o powołaniu do życia Polsko-Rosyjskiego Centrum Dialogu i Porozumienia (które ma mieć bardzo solidne umocowanie, gdyż będzie działać – jak donosi prasa – na podstawie odrębnej ustawy). Celem działalności centrum jest powstanie między Warszawą a Moskwą sieci instytucji zajmujących się współpracą między obu krajami nie mniej gęstej niż ta, która istnieje między Warszawą a Berlinem.

Pojawiły się pomysły, by uruchomić polsko-rosyjską wymianę młodzieży. Oczywiście tego rodzaju aktywność jest ze wszech miar wskazana, niemniej powinna być obudowana nowymi propozycjami pod adresem ukraińskiego partnera, by nie powstało wrażenie, że polska polityka zagraniczna jest przeorientowywana na Rosję. Dotychczas tego rodzaju inicjatyw nie ma.

Dodatkowe nadzieje na zbliżenie polsko-rosyjskie wywołała reakcja rządu i społeczeństwa Federacji Rosyjskiej po katastrofie smoleńskiej. Część polskich polityków i komentatorów gotowa była uznać gesty ze strony Rosjan za prawdziwy przełom w stosunkach dwustronnych. Dziś raczej nie ma wątpliwości, że były to oceny pod wpływem emocji przesadzone i przedwczesne.

Pomimo gestów mało zmieniła się nieprzyjazna naszemu krajowi retoryka rosyjska na rynku wewnętrznym i WNP. Jej ostatnią ilustracją jest reakcja konsula generalnego Federacji Rosyjskiej we Lwowie Jewgienija Guziejewa na wystawę „Lwów 1939 – 1941” współorganizowaną przez Ambasadę RP w Kijowie. Rosyjski dyplomata określił ją mianem szowinistycznej, po czym stwierdził: „dla mnie jest nie do przyjęcia to, że wystawa mówi o okupacji Polski przez Armię Czerwoną. Zawsze uznawaliśmy, że są to ziemie ukraińskie. Traktat ryski z 1921 r. był niesprawiedliwy. Przyszliśmy na Zachodnią Ukrainę, a nie do Polski (…) Nasza armia przyszła tutaj nie na polskie terytorium, lecz na ukraińskie, i zjednoczyła Zachodnią Ukrainę z resztą kraju. To był wielki historyczny krok. Mówił o tym nawet Stepan Bandera w swoich tekstach (…). I jeżeli to była Polska, to był on terrorystą, a nie bohaterem, a my uważamy, że [Bandera] walczył w tym czasie za Ukrainę” (ZIK, 2.07.2010 r.). Jak widać, by dać odpór Polakom, rosyjski dyplomata gotów jest podpierać się autorytetem Bandery, którego kult oficjalna Moskwa przecież potępia.

W przeszłości obecny prezydent elekt Bronisław Komorowski lokował się wśród zwolenników Giedroyciowskiej wizji polityki wschodniej. Jednak jego wypowiedzi z kampanii wyborczej nie pozwalają jednoznacznie odpowiedzieć, czy tak jest nadal. Ukraina pojawiła się w jego wypowiedziach tylko jako kontekst do konieczności pracy na rzecz pojednania polsko-rosyjskiego. Również w pierwszym dużym wywiadzie po wyborach („GW” 12.07.2010 r.) mówi o polityce wschodniej dość ogólnikowo: „Dążenie do dobrych stosunków z Rosją nie może oznaczać rezygnacji Polski ze wspierania prozachodnich aspiracji Ukrainy lub wolnościowych dążeń innych narodów”. Oczywiście trudno na tej podstawie wyciągać zbyt daleko idące wnioski (nowemu prezydentowi należy się przecież pewien kredyt zaufania), niemniej niepokojący jest fakt, że na liście zapowiedzianych podróży zagranicznych Komorowskiego nie ma Kijowa. Taka wizyta to gest, który w polityce ma swoje znaczenie. Właśnie deficyt takich gestów w ostatnim czasie spowodował pewne osłabienie więzi na linii Warszawa – Kijów.

[srodtytul]Zdecydowanie za, a nawet przeciw[/srodtytul]

Teoretycznie dotychczasowa polityka wschodnia najwięcej zwolenników ma w ugrupowaniu Jarosława Kaczyńskiego. Tragicznie zmarły Lech Kaczyński aktywną politykę we wschodniej Europie uczynił jednym ze znaków firmowych swojej prezydentury. Niemniej myliłby się ten, kto by sądził, że ta polityka znajdowała pełne zrozumienie i poparcie w szeregach partyjnych oraz wśród osobistości, które deklarowały i deklarują poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości. Już pierwsze pociągnięcie nieżyjącego prezydenta w dziedzinie polityki ukraińskiej, tj. udział wraz z prezydentem Wiktorem Juszczenką w uroczystym otwarciu cmentarza w Pawłokomie (Ukraińców zamordowanych przez Polaków), spowodowało wewnętrzną krytykę w PiS (w tym ze strony warszawskich radnych tej partii).

Do perfekcji kontestację wszelkich inicjatyw ukraińskich zmarłego prezydenta i polityków z jego otoczenia (zwłaszcza Pawła Kowala) doprowadził, popierający ostatnio Jarosława Kaczyńskiego, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Cotygodniowe felietony tego duchownego w „Gazecie Polskiej” budują atmosferę, która co najmniej utrudnia, jeżeli nie uniemożliwia, jakąkolwiek rozmowę Polaków z Ukraińcami. W jego publicystyce „ukraińscy nacjonaliści” są dyżurnym straszakiem (przy czym jego definicja „ukraińskich nacjonalistów” jest tak szeroka, że obejmuje również jednego z najbardziej krytycznych wobec dziedzictwa nacjonalistycznego historyka prof. Jarosława Hrycaka).

Ks. Isakowicz-Zaleski był współorganizatorem pikiet przed ukraińskimi przedstawicielstwami dyplomatycznymi (po ogłoszeniu dekretu w sprawie Bandery). Zupełnie skrajnym zachowaniem było wtargnięcie na konferencję poświęconą metropolicie Andrejowi Szeptyckiemu (organizowaną m.in. przez Polską Akademię Umiejętności). Ks. Isakowicz-Zaleski nie jest członkiem PiS (kto dziś pamięta, że publicznie deklarował, iż nie zagłosuje powtórnie na śp. Lecha Kaczyńskiego, bo ten nie jest dostatecznie stanowczy wobec „ukraińskich nacjonalistów”), niemniej jego zdecydowane poparcie kandydatury Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich sprawia, że część obserwatorów utożsamia ukraińską politykę tej partii nie z Pawłem Kowalem, lecz właśnie z tym duchownym.

Kampania wyborcza mogła się stać dla Jarosława Kaczyńskiego dobrą okazją do przedstawienia jego wizji polityki wschodniej. Jednak okazja ta została zmarnowana także z winy dziennikarzy, którzy polityką zagraniczną właściwie nie byli zainteresowani, mimo że akurat ta dziedzina z całą pewnością należy do kompetencji głowy państwa. Wprawdzie Kaczyński przywoływał dziedzictwo Giedroycia i Piłsudskiego (choć nie były to koncepcje tożsame), ale wszystko to zblakło w kontekście lapsusu dotyczącego Białorusi (rozmawianie z Dmitrijem Miedwiediewem o Polakach na Białorusi). Taki lapsus w ferworze kampanii wyborczej mógł się zdarzyć (Bronisław Komorowski również nie był wolny od tej przypadłości), błędem jednak była gremialna obrona nieszczęśliwego sformułowania kandydata przez jego partyjnych kolegów. Błędem bardzo niebezpiecznym, bo argumenty polityków Prawa i Sprawiedliwości mogą być w przyszłości wykorzystane do rozmów z Rosjanami, które będą ignorować podmiotowość takich państw, jak rzeczona Białoruś czy Ukraina.

Obserwując wystąpienia polityków lewicy poświęcone polityce wschodniej, można odnieść wrażenie, że kreatywność tego środowiska w interesującej nas dziedzinie zakończyła się wraz z odejściem z Pałacu Prezydenckiego Aleksandra Kwaśniewskiego. Grzegorz Napieralski zamknął się w bezpiecznym kręgu ogólników, które zresztą dotyczyły polityki wobec Rosji.

Więcej o atmosferze, która panuje w tym środowisku, mówi publicystyka lewicowego „Przeglądu”. Myślą przewodnią felietonów jednego z czołowych autorów tego tytułu – prof. Bronisława Łagowskiego – jest przekonanie, że polityka wschodnia jest czystą stratą czasu i energii, którą polscy politycy powinni przeznaczyć na modernizację naszego kraju. Bronisław Łagowski zdaje się nie zauważać, że buduje fałszywą alternatywę (w rodzaju czy lepiej myć ręce, czy nogi), bo trzeba robić i jedno, i drugie.

Redakcja zdaje się zaś nie zauważać, że niektórzy jej autorzy wykorzystają każdą okazję, by snuć spiskowe wizje historii z Ukraińcami w roli głównej. Na przykład inicjatywa powołania Polsko- Ukraińskiego Uniwersytetu w Lublinie (która w swoim czasie cieszyła się wsparciem kancelarii Kwaśniewskiego) przyniosła takie wynurzenia na łamach lewicowego tygodnika: „Ukraińcy nie kryją, że Lubelszczyznę (…) traktują jako Zakerzonię. Wprawdzie Ukraina, przy naszej bezbronności, mogłaby tzw. Zakerzonię zająć bez trudu, ale epoka już nie ta. Nie stać jej z kolei na opanowanie ekonomiczne tych ziem, co czynią Niemcy z naszymi ziemiami odzyskanymi. Toteż wybrano inna metodę – ukrainizacji terenów, do których Ukraińcy zgłaszają pretensje, przy pomocy polskich najmitów. Za kilka lat, jeśli uniwersytet powstanie, jego absolwenci z tytułami magistrów, doktorów, nie tylko humaniści, zajmować będą kluczowe stanowiska w polskiej administracji, na polskich uczelniach, w innych zakładach pracy” (Zbigniew Lipiński, „Ukrainizacja Lubelszczyzny”, 16.05.2010 r.). Komentarz wydaje się zbędny.

[srodtytul]Lepsze wrogiem dobrego[/srodtytul]

Niewątpliwie sukcesem krytyków z wszystkich obozów politycznych dotychczasowej polityki wschodniej jest widoczna zmiana języka w głównym nurcie debaty publicznej. Z jednej strony jest to język napastliwy, a nawet brutalny, niecofający się przed szantażem moralnym; z drugiej – język wyższości, który opisuje przestrzeń wschodnioeuropejską jako przestrzeń zapóźnienia cywilizacyjnego i rezerwuar atawistycznego nacjonalizmu. Oczywiście ten język nie musi owocować radykalną zmianą dotychczasowych priorytetów w polityce wschodniej, ale zdecydowanie ją ułatwia.

Sukcesem krytyków jest też wprowadzenie do debaty publicznej tezy, że dotychczasowa polityka wschodnia zakończyła się całkowitą klęską (to przekonanie łączy tak różne postaci jak Bartłomiej Sienkiewicz i ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski), i to wbrew oczywistym faktom. Bo przecież, jak pisałam wyżej, to m.in. ta polityka zapewniła Polsce przez ostatnie dwie dekady bezpieczny rozwój oraz solidną pozycję na arenie międzynarodowej.

Oczywiście mam świadomość, że skuteczność naszej polityki wschodniej zależy nie tylko od dobrej woli i kreatywności polskich polityków. Podzielam zarówno opinię premiera Donalda Tuska, że „nasi partnerzy na Wschodzie przez długie lata będą trudnymi partnerami”, jak i tę, że pomimo to „nie traci na aktualności myśl Giedroycia (…). Musimy mieć jak najlepsze rozeznanie w sytuacji, jaka panuje na Ukrainie i w Rosji oraz pomagać Ukrainie budować stabilne państwo (…) Nasza pozycja w UE zależy w dużej mierze od tego, jak skuteczni i odpowiedzialni jesteśmy w relacjach w naszymi wschodnimi sąsiadami” („GW” 10.05.2010 r.).

Miejmy nadzieję, że nasi politycy po okresie pewnej dezorientacji zdobędą się na poważne potraktowanie dziedzictwa Giedroycia, tzn. na budowanie sieci współpracy politycznej, społecznej i gospodarczej łączącej Polaków ze wschodnimi sąsiadami oraz takie prowadzenie dialogu historycznego, który będzie sprzyjać normalizacji stosunków, a nie doprowadzać do ich blokady.

Wszystkim tym, którzy rozczarowani efektami dotychczasowej polityki wschodniej poszukują nowej, lepszej jej wersji, dedykuję powiedzenie, że „lepsze jest wrogiem dobrego”. Źle by się stało, gdybyśmy w poszukiwaniu „lepszego” roztrwonili to, co udało się nam wypracować po 1989 r.

[i]Autorka jest publicystką specjalizującą się w historii Ukrainy w XX w. i stosunkach polsko-ukrainskich.

Wydała korespondencję Jerzego Giedroycia z przedstawicielami emigracji ukrainskiej i (wraz z Olą Hnatiuk), tom rozmów z intelektualistami ukrainskimi „Bunt pokolenia". [/i]

Z myśleniem o polskiej polityce wschodniej od dłuższego czasu mamy kłopot. Kłopot polegający na podważaniu jej dotychczasowej linii przez reprezentantów właściwie wszystkich środowisk politycznych (pisałam o tym wraz z Henrykiem Wujcem w „Polsce. The Times” z 30.06.2010 r.). Teksty takie jak „Pożegnania i urojenia” Antoniego Z. Kamińskiego i Henryka Szlajfera („Rz” 10 –11.07.2010 r.), w którym autorzy biorą w obronę dotychczasowy dorobek polskiej polityki wschodniej, której tradycyjnym patronem jest Jerzy Giedroyc, należą do rzadkości.

Problem jest tym poważniejszy, że dotyczy nie tylko rozbieżności co do celów polskiej polityki wschodniej, ale również języka, jakim opisuje się newralgicznego dla niej partnera – Ukrainę. Prześledzenie publikacji dotyczących interesującej nas problematyki z ostatnich kilkunastu miesięcy nasuwa niezbyt wesoły wniosek, że o Ukrainie można napisać każdą niedorzeczność. Nie obowiązuje tu żadna poprawność polityczna ani zdrowy rozsądek.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy