Dziennik Podróży w przeszłość Marka Nowakowskiego cz. 12

Dziennik podróży w przeszłość (12)

Publikacja: 04.12.2010 00:01

Dziennik Podróży w przeszłość Marka Nowakowskiego cz. 12

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Jednak moje osobiste życie stawało się odmienne. Nie to, żebym protestował, próbował dawać głośno wyraz swojej odrębności. Siedziałem cicho. Ale coś wykluwało się we mnie, podniecająca szansa. Cały wibrowałem. Nic konkretnie z tego nie wynikało. A jednak coraz bardziej pogrążałem się w tej podniecającej nieokreśloności. Całkowicie odgradzała mnie ona od uniwersyteckiego nurtu życia.

Budowałem inną rzeczywistość. Odtwarzałem na nowo rozmaite sceny, wydarzenia z życia ludzi mojego prywatnego obszaru przedmieść, glinianek, domków z gołębnikami, melin paserów, alfonsów z Pańskiej, Łuckiej, Twardej. Przenosiłem się z jednej strony Wisły na drugą, byłem już na Pradze, w barakach na Annopolu. Nachodziło to z różnego czasu i różnych miejsc.

Nadawałem tym obrazom inny przebieg, wzbogacałem lub redukowałem, przekształcałem dowolnie w zależności od swojej inwencji i fantazji. Tworzyłem ulotny świat. Obroty wyobraźni sprawiały dużą satysfakcję. Wszystko z zewnątrz wchłaniane przez żarłoczną fantazję rozkwitało i pulsowało, stawało się pełniejsze, bardziej wyraziste niż szara, nędzna rzeczywistość. Czasem nabierało głębszego wymiaru. Zarazem domagało się ujścia.

Te przypadkowe sceny, obrazy nie chcą zaniknąć. Wręcz przeciwnie, dojrzewają, obrastają w szczegóły. Józek Kulas stoi na szeroko rozstawionych nogach, jedna drewniana, sztywna i gruba niby postument. Znieruchomiał, żółta, nalana twarz i małe, paciorkowate oczy. Zwietrzył myśliwych. – Atanda! – syczy.

Brama pustoszeje. Wszyscy uciekają. Pozostał Kulas. Pod celą na przejściówce spacerują dwaj wyrokowcy; dziesięć kroków od okna do drzwi; pokonują kilometry specyficznym, więziennym chodem. Rozmawiają z ożywieniem. Może wspominają udane skoki, może nieudane. Z lipka dobiega tęskny śpiew Koli: „Nie dla mnie wiosna i maj, nie dla mnie czarowny ten kraj...”. Z parteru wołanie – Kopsnij szluga! Piętro sprawnie opuszcza „konia”, przesyłkę papierosów obciążoną cegłą dla wspólników na dole. Garbus podąża groblą między gliniankami. Niesie nie tylko garb, „ciąży mu bezsilnie pożądanie tej kobiety”, co opala się nago w kotlince wśród trzcin. Zaciska pięści, oczy płoną żądzą. Zawraca. Kolebie się po kocich łbach bruku wóz-beczka z gównem, ciągnie leniwy wałach. Stary, ponury chłop w kaszkiecie nasuniętym na oczy smaga szkapę długim biczyskiem. Dzieciaki pędzą za wozem. – Złociarz, złociarz! – krzyczą.

Grają w bilard u Dziadka. W piramidkę najlepszy Karol. Obstawiają zakłady. Karol powoli obchodzi stół. Strateg, który ogarnia pole bitwy. Kij naciera kredą. Przymierza się, podpierając kij palcami. Mruży oczy. Snajper. Porucznik Gulałka, wysoki, szczupły, spod lakierowanego daszka rogatywki wyłazi mu czarny, smolisty czub. Przystanął przy bufecie kolejowym. Dochodzą stamtąd przekleństwa węglarzy. Wchodzi. Przeciąga się kocio. Lśniące oficerki, bryczesy, kabura u pasa. Elegant. Prawie szwoleżer. Uśmiecha się zalotnie do pani Stefy, bujnej platynowej blondyny, wdowy po poruczniku kawalerii z 1939 roku. Pani Stefa odyma pogardliwie usta. Porucznik Gulałka (tak przezywany ze względu na skłonność do hulanek właśnie) to ubek, pracuje w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa. Toteż pani Stefa, jak na prawdziwą Polkę przystało, odpowiada lodowatym chłodem na romansową ofertę sowieckiego najmity. Ale zarazem jest kobietą. Pożądanie wroga sprawia jej jakąś wstydliwą satysfakcję. Burzy się krew. Mundur i chwacka postawa ubeka przypomina poległego na polu chwały męża.

Obraz upalnej, południowej godziny w bufecie kolejowym we Włochach w roku 1947 oddala się, zanika. Jego miejsce zajmuje szkoła ojca podczas okupacji. Kwaterują w niej Niemcy. Formacja w czarnych mundurach ze srebrnymi błyskawicami na kołnierzach. Kuchnia polowa na szkolnym boisku. Rozchodzi się smakowity zapach grochówki. My, dzieciaki, zbliżamy się do niej strachliwie, drobnymi kroczkami. Wygłodniałe stadko. – Komm! – uśmiecha się przyjaźnie wojskowy kucharz.

Kalejdoskop obrazów kręci się z rozmachem. Coraz nowe sceny, jedna goni drugą, ledwie zaczęta ustępuje następnej. Uliczką między kasztanami idzie Hrabia ze swoim wspólnikiem Romanem. Ruszają na „dekiel”. Będą jeździć po wioskach, miasteczkach i przyjmować zamówienia na piękne, kolorowane portrety powiększane z małych, czarno-białych fotografii z chrzcin, ślubów, komunii. Najbardziej fartowni w tej wędrownej branży fachowcy.

Żywioł życia, nieokiełznany, porywisty, wypełniony odwiecznymi namiętnościami, dobrem, złem, brzydotą, pięknem i czym jeszcze tam, hulał w mojej głowie. Wydawał się jakiś dziewiczy, przez nikogo nierozpoznany. Tylko dla mnie przeznaczony. Ogarniając tak przemożnie, domagał się czegoś więcej. Musiałem coś zrobić. Czułem się jak posiadacz skarbu. Nie wiedziałem, co z tym skarbem począć. Mimo nędznej egzystencji w ciasnej puszce PRL dostałem skrzydeł, fruwałem. Harcownik na bezkresnej przestrzeni. Nikt mnie nie dopadnie. Nie zegnie karku. Nie wepchnie knebla w usta. Brały mnie w swoje władanie natrętne widziadła. Dawały podniecenie, radość, siłę. Naprawdę!

Bo gdy próbowałem odgrzebać z popiołu i rozżarzyć tamten ogień, wydawało mi się, że był to najszczęśliwszy czas. Choć taki niepewny, pozornie bez żadnej realnej perspektywy. Przymus studiów stawał się nieistotnym marginesem, wprawką do prawdziwego życia, które otwierało się przede mną w inny sposób. Trochę martwił bolesny zawód, jaki sprawię rodzicom. To cios dla nich. Tak bardzo pragnęli, żeby syn zdobył wyższe wykształcenie. To miała być nobilitacja, tak mówili. Może zechce się doktoryzować. Ojciec z takim uporem, kosztem tylu wyrzeczeń, pracując już w zawodzie nauczyciela, uczęszczał na Wolną Wszechnicę. Były to lata 20. Jako młody człowiek edukował się zawzięcie, zdobywał wyższe wykształcenie, które dawało mu uprawnienie nauczania w gimnazjach i liceach. Z jaką estymą, nabożnym szacunkiem wspominał swoich profesorów, wielką ich wiedzę, wymagania, dziwactwa. Wskrzeszał dawne emocje przed egzaminami. Ci profesorowie wprowadzali go w arkana całek, różniczek, matematyki Łobaczewskiego, Gaussa, genialnych odkryć Banacha, szkoły lwowskiej. Najczęściej przywoływał pewnego wykładowcę nazwiskiem Sachs. Był to wymizerowany „chudy mężczyzna około trzydziestki” w pomiętym, poprzecieranym na łokciach lichym garniturze. Zachowywał się nieśmiało, jakby wstydliwie. Ale jego wykłady były urzekające, najbardziej skomplikowane problemy matematyczne potrafił przedstawić tak jasno, klarownie. Wypisując na tablicy kredą symbole i cyfry, przeistaczał się w czarodzieja.

Wiele tych opowieści ojciec snuł w stołowym pokoju. W oczach zapalały się iskierki. Chichotał po sztubacku, naśladując niezgrabne ruchy młodego uczonego językoznawcy, z którym odbywał ćwiczenia wojskowe w kompanii ochotników 1920 roku. Matka, z natury małomówna i rzeczowa, dorzucała kilka wspomnień o swoim wujku rejencie. Jej zdaniem osiągnął wyżyny kariery prawniczej. Jedyną materialną pamiątką po wujostwie był ozdobny żyrandol w stylu Księstwa Warszawskiego. Archaiczny ten sprzęt wisiał pod sufitem i oświetlał czarny, lśniący blat dębowego stołu w największym pokoju. Po dwóch stronach stołu siedzieli rodzice, oboje pochyleni nad pracami domowymi. Sterty uczniowskich zeszytów przed nimi. Sprawdzali, kreślili, poprawiali, opatrywali stopniami. Krótkie chwile namysłu przed wystawieniem ocen. Ojciec dawał sobie dla wytchnienia dłuższe pauzy. Odsuwał zeszyty i otwierał gruby brulion w kratkę. Rozwiązywał zadania z trygonometrii, algebry. Sinusy, cosinusy, tangensy i cotangensy. Taki stosował płodozmian, żeby nie wyjść z wprawy. Dawniej mnie zachęcał do udziału w rozwiązywaniu zadań, obawiając się, że nie dam sobie rady z matmą na maturze. Wówczas, choć ze znacznym oporem, polubiłem nieoczekiwanie ćwiczenia z ojcem. Pedagogiem był cierpliwym i rzeczywiście pomógł mi dać sobie radę z naukami ścisłymi, najeżonymi równaniami, wzorami, wykresami, formułami i obliczeniami; z tą abrakadabrą, której nie znosiłem z całego serca. Na pisemnej maturze nieźle poszło.

Przystanąłem w progu pokoju. Patrzyłem na pochylone głowy rodziców. Skupiona cisza. Za oknem ciemność. Znaczyły się czarniejsze od nocy kontury drzew. Nieliczne światełka w kamienicy po drugiej stronie. Gasną. Pozostały dwa. Nie dochodził żaden głos. Nasze miasteczko wcześnie szykowało się do snu. Srebrzyła się siwizna na głowie ojca. Jakiś czas temu radził się matki, czy nie zacząć farbować włosów. – Ze względu na szkołę – szeptał. – Siwy to dla dzieciarni starzec. Więcej wtedy bisurmanią, pedagog traci autorytet.

Matka się roześmiała. Nie dowiedziałem się, co wtedy postanowili w tej sprawie. W każdym razie od pewnego czasu ojciec z siwiejącego przemienił się ponownie w bruneta. Bo taki był naturalny kolor jego włosów. Niekiedy farba pozostawiała rdzawe zacieki w zakolach czoła i na skroniach. Matka nakładała okulary i usuwała demaskujące ślady.

Tak stojąc w progu pokoju jak co wieczór i patrząc na ojca i matkę, poszybowałem w regiony imaginacji. Rodzice przeistaczali się, nabierali zaska-

kujących cech, wypełniali się inną tożsamością. Powstawała fabuła, gdzie realność mieszała się z fantazją. Ojca zobaczyłem w okupacyjnej scenie, kiedy Niemcy zabierali stąd mężczyzn. Ta branka nastąpiła w 1944 r. Ulicami jeździł samochód i głos z megafonu nawoływał do stawienia się na placu targowym wszystkich mężczyzn od 18 lat do 60. Głos wdzierał się do ogródków, podwórek, okien. Patrole żandarmów i Wehrmachtu sprawdzały wykonanie polecenia. Krzyczeli i walili kolbami opieszałych. Kilka razy rozległy się odgłosy wystrzałów. Strzelali do uciekających. Matka radziła ojcu, żeby ukrył się gdzieś. W piwnicy za stosem rupieci lub w chaszczach zarastających ogród za trzepakiem i psią budą starego Reksia.

Ojciec wahał się i nie zdążył. Nadeszli Niemcy. Dwóch żołnierzy i oficer w wysokiej, okrągłej czapce z daszkiem, srebrny szamerunek na pagonach, okulary. Ojciec przystanął w połowie drogi za trzepak. Snułem tę historię z epickim rozmachem, obraz za obrazem; wyobraźnia wypełniała z łatwością wszelkie luki. Chociaż nie byłem przy tym wydarzeniu, jeszcze spałem, obudziłem się, jak już było po wszystkim, a jednak wszystko widziałem.

Niemiecki oficer dostrzegł w dłoni ojca podręcznik do geometrii. Zapytał o zawód. Ojciec odpowiedział kulawą niemczyzną, że jest nauczycielem matematyki i fizyki. Oficer stracił nieco swą wojskową surowość. Także był nauczycielem. – A uczy pan nadal? – zapytał. – Tak – odpowiedział ojciec. Oficer kiwnął głową i odszedł. Ojciec pozostał. Większość mężczyzn z branki nie powróciła do domów. Zamordowani w obozach koncentracyjnych.

Nachodziły następne zdarzenia. Cisza skupionego wieczoru sprzyjała tej grze. Stała się paliwem do innej opowieści. Pierwsze tygodnie po przyjściu Sowietów. Kapitan Batanow zNKWD kwaterował u pani Enki. Zakochał się w jej starszej córce Danusi. Danusia chodziła z moją siostrą podczas okupacji na tajne komplety gimnazjalne. Obie należały do tej samej drużyny Szarych Szeregów. Pani Enka była jedną z wojennych wdów w naszym miasteczku. Mąż przepadł w brance z 1944 r. Słyszę rozmowę rodziców w kuchni.

– Wyobraź sobie, dziewczyna zupełnie oszalała! Chce z tym Sowietem wyjechać do Moskwy!... – to matka. Szept ojca. Nic już nie słyszę.

Cięcie i następna klatka. Widzę, jak pani Enka rozpacza. Matka ją pociesza. Pani Enka wznosi oczy do nieba. – Boże, Boże! Pomóż! – chwyta się oburącz za głowę.

Opowieść pędzi skrótami. Oszczędność opisu wzmaga dramatyzm. Pani Enka skręciła sznur z prześcieradła. Przywiązała do śliwy w ogródku. Pętlę wsunęła przez głowę na szyję. Chciała się powiesić. Prześcieradło stare, sparciałe. Sznur nie wytrzymał ciężaru. Zbiegły się sąsiadki. Pierwsza pani Lichtenbergowa. Była Żydówką, przeżyła całą okupację. Nazywała się Kowalska, proboszcz wpisał ją do księgi parafialnej, wystawił metrykę, świadectwo chrztu. Była zabezpieczona. Na wszelki wypadek miała schodek w piwniczce u pobliskiego ogrodnika. Więc pani Lichtenbergowa przybiegła pierwsza. Podniosła panią Enkę spod śliwki.

Danka została żoną enkawudzisty. Był ślub cywilny. Kapitan Batanow był marksistowskim ateistą. Urodziło się dziecko. Matka z panią Enką ochrzciły noworodka potajemnie. Chrztu udzielał nasz katecheta, ksiądz Kurczak. Brałem w tym udział. Stałem na czatach.

cdn

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą