Jednak moje osobiste życie stawało się odmienne. Nie to, żebym protestował, próbował dawać głośno wyraz swojej odrębności. Siedziałem cicho. Ale coś wykluwało się we mnie, podniecająca szansa. Cały wibrowałem. Nic konkretnie z tego nie wynikało. A jednak coraz bardziej pogrążałem się w tej podniecającej nieokreśloności. Całkowicie odgradzała mnie ona od uniwersyteckiego nurtu życia.
Budowałem inną rzeczywistość. Odtwarzałem na nowo rozmaite sceny, wydarzenia z życia ludzi mojego prywatnego obszaru przedmieść, glinianek, domków z gołębnikami, melin paserów, alfonsów z Pańskiej, Łuckiej, Twardej. Przenosiłem się z jednej strony Wisły na drugą, byłem już na Pradze, w barakach na Annopolu. Nachodziło to z różnego czasu i różnych miejsc.
Nadawałem tym obrazom inny przebieg, wzbogacałem lub redukowałem, przekształcałem dowolnie w zależności od swojej inwencji i fantazji. Tworzyłem ulotny świat. Obroty wyobraźni sprawiały dużą satysfakcję. Wszystko z zewnątrz wchłaniane przez żarłoczną fantazję rozkwitało i pulsowało, stawało się pełniejsze, bardziej wyraziste niż szara, nędzna rzeczywistość. Czasem nabierało głębszego wymiaru. Zarazem domagało się ujścia.
Te przypadkowe sceny, obrazy nie chcą zaniknąć. Wręcz przeciwnie, dojrzewają, obrastają w szczegóły. Józek Kulas stoi na szeroko rozstawionych nogach, jedna drewniana, sztywna i gruba niby postument. Znieruchomiał, żółta, nalana twarz i małe, paciorkowate oczy. Zwietrzył myśliwych. – Atanda! – syczy.
Brama pustoszeje. Wszyscy uciekają. Pozostał Kulas. Pod celą na przejściówce spacerują dwaj wyrokowcy; dziesięć kroków od okna do drzwi; pokonują kilometry specyficznym, więziennym chodem. Rozmawiają z ożywieniem. Może wspominają udane skoki, może nieudane. Z lipka dobiega tęskny śpiew Koli: „Nie dla mnie wiosna i maj, nie dla mnie czarowny ten kraj...”. Z parteru wołanie – Kopsnij szluga! Piętro sprawnie opuszcza „konia”, przesyłkę papierosów obciążoną cegłą dla wspólników na dole. Garbus podąża groblą między gliniankami. Niesie nie tylko garb, „ciąży mu bezsilnie pożądanie tej kobiety”, co opala się nago w kotlince wśród trzcin. Zaciska pięści, oczy płoną żądzą. Zawraca. Kolebie się po kocich łbach bruku wóz-beczka z gównem, ciągnie leniwy wałach. Stary, ponury chłop w kaszkiecie nasuniętym na oczy smaga szkapę długim biczyskiem. Dzieciaki pędzą za wozem. – Złociarz, złociarz! – krzyczą.
Grają w bilard u Dziadka. W piramidkę najlepszy Karol. Obstawiają zakłady. Karol powoli obchodzi stół. Strateg, który ogarnia pole bitwy. Kij naciera kredą. Przymierza się, podpierając kij palcami. Mruży oczy. Snajper. Porucznik Gulałka, wysoki, szczupły, spod lakierowanego daszka rogatywki wyłazi mu czarny, smolisty czub. Przystanął przy bufecie kolejowym. Dochodzą stamtąd przekleństwa węglarzy. Wchodzi. Przeciąga się kocio. Lśniące oficerki, bryczesy, kabura u pasa. Elegant. Prawie szwoleżer. Uśmiecha się zalotnie do pani Stefy, bujnej platynowej blondyny, wdowy po poruczniku kawalerii z 1939 roku. Pani Stefa odyma pogardliwie usta. Porucznik Gulałka (tak przezywany ze względu na skłonność do hulanek właśnie) to ubek, pracuje w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa. Toteż pani Stefa, jak na prawdziwą Polkę przystało, odpowiada lodowatym chłodem na romansową ofertę sowieckiego najmity. Ale zarazem jest kobietą. Pożądanie wroga sprawia jej jakąś wstydliwą satysfakcję. Burzy się krew. Mundur i chwacka postawa ubeka przypomina poległego na polu chwały męża.