Do USA przez mur i pustynię

Niewiele tematów budzi wśród Amerykanów takie emocje jak nielegalna imigracja. Jedni chcieliby zalegalizować pobyt ponad 11 mln osób mieszkających już w USA. Inni żądają, by jak najwięcej „obcych” wyrzucić z kraju, a granicę przemienić w fortecę

Aktualizacja: 28.03.2011 11:30 Publikacja: 26.03.2011 00:01

Mur dzielący Kalifornię i Meksyk w okolicach San Diego

Mur dzielący Kalifornię i Meksyk w okolicach San Diego

Foto: Fotorzepa, Jacek Przybylski jap Jacek Przybylski

Korespondencja z San Diego w Kalifornii



Dwadzieścia lat temu prezydent Reagan wzywał Gorbaczowa, by zburzył mur berliński. Teraz Amerykanie budują własny, który każdego roku pochłania więcej ofiar niż mur w Berlinie przez cały okres swojego istnienia – opowiada „Rz" Enrique Morones. – Dziś też ktoś tutaj umrze – dodaje z rozgoryczeniem w głosie założyciel organizacji Border Angels z San Diego, która od kilkunastu lat pomaga ratować życie nielegalnym imigrantom.



Stoimy przy granicznym płocie niedaleko Jacumby, małego miasteczka położonego na pustyni w południowej Kalifornii, otoczonego wysuszonymi słońcem olbrzymimi głazami, zza których tu i ówdzie wyłaniają się bladozielone krzewy i kaktusy. To zapomniane przez Boga i ludzi miejsce wydaje się kiepską wizytówką ziemi obiecanej, jaką dla przemierzających te okolice nielegalnych imigrantów jest Ameryka.



Wystarczy jednak rzucić okiem, jak wyglądają domy po drugiej stronie granicy, żeby zrozumieć, co każdego roku pcha do USA setki tysięcy „nielegalnych" i dlaczego niektórzy nazywają ich „uchodźcami z ubóstwa". Niezależnie od tego, z którego miejsca kalifornijskiej granicy patrzyłem na meksykańską stronę, za każdym razem widziałem, jak na poziom życia przekładają się statystyczne liczby mówiące, że przeciętne zarobki w Meksyku są aż dziesięciokrotnie niższe niż w USA.

Dwa światy oddziela stalowy płot. Bardzo daleko mu do muru berlińskiego. Stosunkowo niski, w wielu miejscach zardzewiały i podziurawiony, koszmarnie brzydki. Do jego budowy zużyto tysiące starych płyt, które podczas wojny w Wietnamie amerykańska armia wykorzystywała do tworzenia prowizorycznych lądowisk dla śmigłowców. Pokonanie go mnie – 30-latkowi, który większą część życia spędza za biurkiem – zabrałoby pewnie jakieś kilkadziesiąt sekund. Zdeterminowanym imigrantom, a zwłaszcza ich przewodnikowi, z pewnością sporo mniej.

Celem „muru" – jak wyjaśnia „Rz" Jerome Conlin ze Straży Granicznej w San Diego – nie jest jednak zatrzymanie ludzi, lecz uniemożliwienie przejazdu samochodom przemytników. Według strażników teraz łatwiej jest też zauważyć i zatrzymać ludzi, ewentualnie wyśledzić ich już po przekroczeniu granicy.

Na każdej płycie białą farbą wymalowana jest liczba. 259, 260, 261, 262, 263... – Dzięki nim, gdy patrol zauważy grupę nielegalnych imigrantów, może – wzywając posiłki – podać szybko dokładną lokalizację – wyjaśnia Jerome Conlin.

Na pustyni czeka śmierć

Morones, potężnej postury były szef regionalnej ligi bejsbolu, kilka razy w tygodniu wsiada w samochód terenowy i wraz z grupą ochotników rozwozi po pustynnych okolicach pojemniki z pitną wodą. Za każdym razem bierze też ze sobą prosty, biały krzyż. – To symboliczny grób dla tych, którym nie udało się przetrwać tej drogi. To też sposób na pokazanie, że chociaż ofiary są często anonimowe, to nie są ani niezauważone, ani zapomniane – opowiada, opierając krzyż za kamieniem niedaleko granicy.

Według oficjalnych danych w latach 1998 – 2004 przy próbie dostania się do USA zmarło 2 tys. osób. Potem każdego roku liczba ofiar była coraz większa. Czarny rekord padł w 2005 roku, gdy odnaleziono ponad 500 ciał. W 2009 roku odnotowano 417 zgonów mężczyzn, kobiet i dzieci marzących o lepszej przyszłości. Zdaniem organizacji pozarządowych to jednak tylko ułamek prawdziwej liczby ofiar, bo ponure statystyki nie uwzględniają tych, których ciał do tej pory nie odnaleziono. Morones szacuje, że „mur wstydu" pochłonął już życie od 7 do 10 tys. osób.

Największym zagrożeniem dla przemycanych ludzi są trudne warunki naturalne.

Ostrzegają przed nimi m.in. duże żółte znaki ustawione przy granicy przez kalifornijską Straż Graniczną przedstawiające palące słońce pustyni, wysokie góry (w których z kolei temperatura znacznie spada), jadowite węże, a także kaktusy, które mogą poranić idących nocą na bosaka imigrantów. „Uwaga! Nie narażaj swego życia. Nie warto!" – głosi napis po hiszpańsku.

Część imigrantów topi się w Rio Grande. Część zabija panujące w górach zimno. Inni padają z wycieńczenia lub odwodnienia organizmu na pustyniach. To właśnie dlatego Enrique rozwozi butelki z wodą. – Wiele z nich zastajemy potem pustych – podkreśla. Jak opowiada, niektórzy imigranci umierają też, bo np. skręcili kostkę i przewodnik uznał, że nie mogą iść dalej z grupą, ponieważ będą ją za bardzo opóźniać. Sami na pustyni nie mają zaś szans.

Wielu imigrantów ginie w wypadkach samochodowych. Jadąc autostradą wzdłuż granicy, wielokrotnie mijamy więc duże znaki ostrzegawcze, ukazujące przebiegającą przez drogę rodzinę. Tragiczne w skutkach są także wypadki samochodów, w których przemycane osoby jadą upchane jak sardynki. Aktywiści opowiadają m.in. historię 20-letniego kierowcy chevroleta, który cztery lata temu po wjechaniu na rozłożoną przez Straż Graniczną kolczatkę stracił panowanie nad pojazdem. Z rozbitego auta wyciągnięto wówczas aż 21 Meksykanów, w tym ciała sześciu zabitych w wypadku kobiet i trzech mężczyzn.

Czasem imigrantów atakują też członkowie konkurencyjnego gangu Coyotes, zajmującego się przemytem ludzi, pospolici bandyci, a także grupy uzbrojonych Amerykanów przeciwnych imigracji, którzy ostrzeliwują i zabijają „nielegalnych".

Zdarzają się też przypadki otwarcia ognia do Meksykanów przez funkcjonariuszy Straży Granicznej, którzy zgodnie z prawem mogą strzelić do imigranta, jeśli poczują się zagrożeni. W czerwcu zeszłego roku jeden z takich incydentów wywołał  ostre spięcie między władzami USA i Meksyku. Zdaniem meksykańskiego rządu agent amerykańskiej Straży Granicznej nadużył siły, oddając kilka strzałów w stronę Meksykanów, którzy po nieudanej próbie nielegalnego wtargnięcia na teren Ameryki obrzucili patrol kamieniami. Od kuli zginął wówczas 15-letni chłopak, ponoć zupełnie przypadkowy świadek przygranicznej awantury. Oburzenie Meksykanów było wówczas tym większe, że zaledwie dwa tygodnie wcześniej amerykańscy funkcjonariusze na przejściu granicznym w San Ysidro śmiertelnie razili paralizatorem 32-letniego Meksykanina.

Wielu proimigracyjnych aktywistów za wielką liczbę ofiar przy granicy winą obarcza amerykański rząd, zarzucając władzom, że wciąż odkładają problem kontrowersyjnej reformy imigracyjnej. Przekonują też oni, że przebieg granicznego muru jest specjalnie zaprojektowany tak, aby zepchnąć imigrantów na groźne dla ich życia tereny.

Nielegalni rodzice Angela

W ramach szkolnych praktyk baniaki z wodą pomaga roznosić Angel Saldivar, 17-latek urodzony już na terenie Stanów Zjednoczonych. – Zostałem wolontariuszem, bo moja rodzina wielokrotnie pokonywała podobną drogę – opowiada „Rz" szczupły chłopak o ciemnej karnacji i długich kruczoczarnych włosach. Jego rodzice od dwóch dekad mieszkają w Ameryce nielegalnie. Matka – gdy miała 16 lat, przez pustynię przedostała się do USA i zaczęła zarabiać na życie, opiekując się dziećmi Amerykanów. Tak nauczyła się angielskiego.

Ojciec również przedarł się do Kalifornii przez pustynię. Żeby nie kusić losu, do Meksyku nigdy nie wrócił, więc od ponad 20 lat nie widział się z rodziną.

Angel poznał jednak mieszkającą w Meksyku babcię ze strony mamy. Gdy ciężko zachorowała, pojechał do niej z matką. Podróż na południe nie sprawiła problemu: wyjeżdżających Amerykanie nie pytają o dokumenty. Powrót dla Angela był prosty, bo automatycznie po urodzeniu na terenie Stanów Zjednoczonych został amerykańskim obywatelem. Dla jego matki droga powrotna oznaczała jednak wiele dni w strachu i niepewności. – Gdy dojechała do Tijuany [olbrzymiego meksykańskiego miasta graniczącego z San Diego – red.], udało jej się skontaktować z kobietą, która pracuje dla Coyotes – opowiada Angel. Na kontakt do Coyotes można trafić, podpytując po prostu różnych ludzi w mieście, czy nie znają członków tego typu gangów.

Pierwsze grupy Coyotes powstawały już na przełomie XIX i XX wieku, gdy amerykański rząd zaczął wprowadzać ustawy antyimigracyjne. Początkowo były mało liczne i brały za przerzut niewielkie sumy. W wieku XXI, gdy sforsowanie granicy z USA stało się o wiele trudniejsze, a kary dla przemytników dużo surowsze, Coyotes znaleźli się najczęściej pod kontrolą dużych, świetnie zorganizowanych przestępczych syndykatów. Według szacunków ekspertów w USA łącznie zarabiają one na przemycie ludzi do Ameryki nawet kilka miliardów dolarów (sic!) rocznie.

Cena od osoby zależy m.in. od miejsca przerzutu, reputacji danej grupy przestępczej, a także sposobu przemytu. Część przemytników zajmuje się na przykład fałszowaniem dokumentów i wyposaża w lewe papiery przemycanych ludzi, by mogli „legalnie" przejechać przez granicę, inni długie tygodnie przemierzają ze swoimi „podopiecznymi" bezkresną pustynię. Przeważnie stawka zaczyna się od około 2 tys. dolarów. Górnej granicy praktycznie nie ma. Chińczycy za przerzucenie do Ameryki płacą nawet 75 tys. dolarów.

Cena to jednak nic w porównaniu z ryzykiem, na które decydują się osoby szmuglowane do USA. Jeśli ktoś ma pecha i trafi na Coyotes związanych z kartelami narkotykowymi, może być zmuszony do przeniesienia przez granicę plecaka wyładowanego marihuaną lub do pracy jako kierowca samochodu wyładowanego narkotykami.

W jeszcze gorszej sytuacji są kobiety. Czasem są brutalnie gwałcone przez członków Coyotes, którzy porzucają je potem na pustkowiu, skazując na śmierć. Czasem porywane i sprzedawane do amerykańskich domów publicznych. – Mama wspominała, że cały czas się bała. Kobieta pracująca dla Coyotes, która wzięła od niej z góry kilka tysięcy dolarów, za każdym razem, gdy wychodziła z domu, zamykała ją na klucz, wcześniej odłączając wszystkie telefony. Mama zdecydowała się więc uciec, tracąc oczywiście wpłacone już pieniądze – opowiada Angel.

Udało jej się odnaleźć innych, budzących większe zaufanie przemytników. Po zapłaceniu kolejnych kilku tysięcy dolarów matka Angela przekroczyła granicę na pustyni. By nie narażać się na odnalezienie przez strażników granicznych, cała jej grupa chodziła tylko nocą i tylko boso, aby nie zostawiać odcisków buta. – Przewodnik z Coyotes zamiatał za nimi ślady miotłą – dodaje syn imigrantów.

To jeden z tradycyjnych elementów granicznej zabawy w kotka i myszkę. Strażnicy co jakiś czas  przejeżdżają wzdłuż drogi specjalną „szczotką", dzięki której lepiej widać na niej świeże ślady. A przemytnicy albo zamiatają po sobie ślady, albo idą tyłem, żeby zmylić pościg.

Rodzice Angela marzą, by pewnego dnia na stałe wrócić do ojczyzny. Być może po ukończeniu studiów dołączy do nich Angel. Z którym krajem czuje się bardziej związany? – Kocham zarówno bycie Amerykaninem, jak i Meksykaninem. Obie kultury są niesamowite – odpowiada.

Reflektory i kamery

W pobliżu większych meksykańskich miast granicy nie strzeże już tylko niski, dziurawy płot, ale potężna, wysoka konstrukcja z betonu lub stali. Na odcinki najbardziej narażone na próbę sforsowania skierowane są gigantyczne reflektory, przemieniające w dzień najciemniejszą noc. Bezpieczeństwa strzegą również kamery, sensory ruchu i nacisku oraz patrole.

Amerykańskie służby nie ujawniają, ile miliardów dolarów wydano na różnego rodzaju fortyfikacje i sprzęt chroniący granicę. Wiadomo jednak, że na samą tylko modernizację przejścia w San Ysidro między amerykańskim San Diego a meksykańską Tijuaną – uważanego za najbardziej ruchliwe przejście świata – przeznaczono 600 milionów dolarów. Coyotes próbują tędy przemycać ludzi m.in. w specjalnie przerobionych samochodach. Nielegalni imigranci ukrywani są pod siedzeniami, pod deską rozdzielczą, a czasem nawet w pustym zbiorniku paliwa.

Niemal 100-kilometrowego odcinka granicy podlegającej Straży Granicznej w San Diego pilnuje obecnie 2500 osób, a więc o tysiąc więcej niż kilka lat temu. Do tego dochodzą członkowie Gwardii Narodowej, których do pilnowania południowej granicy kraju wysłał prezydent Barack Obama.

Nawet pogranicznicy przyznają jednak, że nie da się w 100 procentach zabezpieczyć kalifornijskiego kawałka granicy, a co dopiero całej liczącej ponad 3 tys. kilometrów amerykańsko-meksykańskiej granicy. – To 2 tys. mil ciągłego chaosu: kanionów, tuneli, gór i pustyni. Tego się po prostu nie da upilnować – zauważa dr David Shirk z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zdają sobie z tego sprawę również członkowie gabinetu Baracka Obamy. – Pokażcie mi mur o wysokości 50 stóp (15 metrów – red.), a ja pokażę wam drabinę o długości 51 stóp – przekonywała przed pięcioma laty Janet Napolitano, obecna sekretarz ds. bezpieczeństwa narodowego.

Benzyna do ognia

Przeciwnego zdania jest gubernator Arizony Jane Brewer, która uważa, że rząd musi pomóc przygranicznym stanom w walce z „terrorystami" nielegalnie przekraczającymi granicę. Coraz częściej konserwatywni politycy żądają zmiany prawa i zniesienia przepisu, na mocy którego tym, którzy urodzili się na terenie USA, automatycznie przyznaje się amerykańskie obywatelstwo. Zwolennicy drastycznego zaostrzenia przepisów zwracają uwagę na ogromne koszty, które ponosi państwo, kształcąc i lecząc dzieci nielegalnych imigrantów. – Aż 44 proc. uczniów, trafiając do publicznych szkół w Los Angeles, nie mówi po angielsku – wskazuje w rozmowie z „Rz" Ira Mehlman, dyrektor ds. mediów Federacji na rzecz Amerykańskiej Reformy Imigracyjnej (FAIR), dodając, że zalegalizowanie statusu kilkunastu milionów ludzi podziałałoby na pogrążoną w kłopotach amerykańską gospodarkę jak gaszenie pożaru za pomocą benzyny.

Jednocześnie wielu Amerykanów postrzega nieudokumentowanych, czyli niemających dokumentów pozwalających na legalny wjazd do USA, przybyszów z Meksyku jako tanią i niezwykle potrzebną siłę roboczą, na której opiera się wiele branż, z rolnictwem na czele. W 2010 roku pracowało bowiem ok. 8 mln nielegalnych imigrantów.

Nielegalni czy nieudokumentowani

Chociaż szacuje się, że z powodu kryzysu gospodarczego fala hiszpańskojęzycznych pracowników ostatnio się zmniejsza, tysiące zdesperowanych imigrantów nadal ciągną do Ameryki. Dla części z nich pierwszym przystankiem na nowej drodze życia jest przygraniczne San Diego, jedno z najpiękniejszych miast w USA. To między innymi dzięki „nielegalnym" zarówno w centrum,  gdzie dominują nowoczesne drapacze chmur, jak i w rejonach o niskiej zabudowie i pięknej secesyjnej architekturze po prostu lśni czystością. Sprzątanie chodników, strzyżenie trawników oraz dbanie o ogrody to jedno z najczęściej podejmowanych zajęć przez nieudokumentowanych przybyszów.

– Wielokrotnie próbowałem znaleźć do tej pracy Amerykanów, ale nikt się nie zgłosił. Mój  nastoletni syn nie chce u mnie pracować za 8 – 9 dolarów, które płacę swoim pracownikom, bo nawet w supermarkecie zarobi więcej – mówi „Rz" David Pedro Navarro, właściciel firmy dbającej o ogrody przy kalifornijskich rezydencjach i zwolennik kompleksowej reformy imigracyjnej. Podobne problemy mają właściciele farm czy masarni.

Przybysze zza południowej granicy pracują też w licznych restauracjach, na budowach i przy remontach. Wielu codziennie od wczesnego ranka czeka pod sklepami Home Depot – amerykańskiej sieci hipermarketów budowlanych – gdzie wynajmowani są na jeden, dwa, czasem na kilka dni pracy. – Ostatnie miesiące są okropne. Kryzys uderzył  w budownictwo. Pracy jest mało, a chętnych do niej bardzo dużo – opowiada „Rz" ubrany w wytarte dżinsy, dresową bluzę i czapkę bejsbolową Luis Elbir.

Do USA dostał się 24 lata temu z Hondurasu. Od tego czasu nigdy nie próbował wyjechać do rodziny, bo bał się, że do Ameryki już wówczas nie wróci. A z San Diego w czasach lepszej koniunktury mógł regularnie posyłać pieniądze swoim najbliższym. Teraz nie posyła, bo stawki znacznie spadły. – Przeważnie dostaję 8 – 10 dolarów za godzinę. Zdarza się też tak, że ktoś wynajmuje mnie na dwa, trzy dni, a potem płaci tylko za jeden dzień albo nie płaci w ogóle – żali się 45-letni Luis Elbir, podkreślając, że ledwo starcza mu na życie i czynsz.

Podobne historie opowiada wielu imigrantów. Oszukiwani przez dorywczych pracodawców nie mogą protestować, bo jeśli próbują, to Amerykanie grożą, że zadzwonią po policję imigracyjną. Luis i tak nie ma najgorzej, bo na noc wraca do trzypokojowego mieszkania, które wynajmuje z siedmioma innymi imigrantami. Najbiedniejsi, którzy nie mogą sobie pozwolić na wynajęcie pokoju, schronienia szukać muszą w pobliskich kanionach.

Nienawiść do obcych

Przeciwnicy imigrantów podkreślają jednak uparcie, że nielegalni pracownicy odbierają miejsca pracy prawdziwym Amerykanom, i to w czasach, kiedy bezrobocie przekracza 9 proc. Przemyt narkotyków, handel żywym towarem, gwałty, kradzieże i morderstwa – te przestępstwa niemal jednym tchem zarzucają też imigrantom zwolennicy radykalnego zaostrzenia ustaw imigracyjnych, szybkiego wyrzucenia jak największej liczby imigrantów i ufortyfikowania granicy. Protestują oni przeciw polityce, zgodnie z którą – czy to w obawie przed oskarżeniem o „profilowanie rasowe", narażeniem się lokalnym przedsiębiorcom czy ze względu na przepełnione więzienia i długie procedury deportacyjne – policjanci przymykają oko np. na nielegalnych imigrantów stojących przed Home Depot. Nie zadowala ich fakt, że administracja Obamy deportuje o wiele więcej ludzi niż ekipa George'a W. Busha (tylko w 2010 roku ok. 400 tys. osób). Kontrargument przeciwników takiej polityki jest prosty: nie da się wyrzucić z kraju ok. 11,2 mln osób, a tyle nielegalnych imigrantów według oficjalnych szacunków mieszkało w USA w 2010 roku.

Najłatwiejszym sposobem na szybkie rozpoznanie, czy nasz rozmówca ma poglądy pro- czy antyimigracyjne, jest zwrócenie uwagi na to, jak określa przybyszów zza południowej granicy. Przeciwnik będzie o nich mówił „nielegalni". Zwolennik podkreśli, że nie ma ludzi „nielegalnych", ale czasem są „nieudokumentowani".

– Chociaż postrzegamy siebie jako naród imigrantów, to nienawidzimy imigrantów. Zawsze ich nienawidziliśmy. I każde następne pokolenie zapewne będzie ich nienawidzić – przekonuje „Rz" dr David Shirk z Uniwersytetu Kalifornijskiego. – Już w XIX wieku obawiano się, że nowi imigranci zniszczą amerykańską demokrację. Obawiano się Irlandczyków, Niemców i Polaków. Długo szydzono z Polaków, a polskie dowcipy były swego czasu niezwykle popularne. Podobną postawę, pełną niechęci czy wręcz nienawiści, obserwujemy teraz w stosunku do Meksykanów – dodaje.

Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy imigrantów zgadzają się w kilku punktach. Po pierwsze, podkreślają, że koniecznie trzeba „coś" z tym problem zrobić. Po drugie, uważają, że od czasu ogłoszenia przez Ronalda Reagana amnestii w 1986 roku władze w Waszyngtonie nie potrafią znaleźć rozwiązania dla problemu „nielegalnych". Po trzecie zaś, obie strony sporu są przekonane, że mimo pięknych deklaracji prezydenta również Barackowi Obamie przypuszczalnie nic nie uda się w tej sprawie zrobić.

Korespondencja z San Diego w Kalifornii

Dwadzieścia lat temu prezydent Reagan wzywał Gorbaczowa, by zburzył mur berliński. Teraz Amerykanie budują własny, który każdego roku pochłania więcej ofiar niż mur w Berlinie przez cały okres swojego istnienia – opowiada „Rz" Enrique Morones. – Dziś też ktoś tutaj umrze – dodaje z rozgoryczeniem w głosie założyciel organizacji Border Angels z San Diego, która od kilkunastu lat pomaga ratować życie nielegalnym imigrantom.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy