Reflektory i kamery
W pobliżu większych meksykańskich miast granicy nie strzeże już tylko niski, dziurawy płot, ale potężna, wysoka konstrukcja z betonu lub stali. Na odcinki najbardziej narażone na próbę sforsowania skierowane są gigantyczne reflektory, przemieniające w dzień najciemniejszą noc. Bezpieczeństwa strzegą również kamery, sensory ruchu i nacisku oraz patrole.
Amerykańskie służby nie ujawniają, ile miliardów dolarów wydano na różnego rodzaju fortyfikacje i sprzęt chroniący granicę. Wiadomo jednak, że na samą tylko modernizację przejścia w San Ysidro między amerykańskim San Diego a meksykańską Tijuaną – uważanego za najbardziej ruchliwe przejście świata – przeznaczono 600 milionów dolarów. Coyotes próbują tędy przemycać ludzi m.in. w specjalnie przerobionych samochodach. Nielegalni imigranci ukrywani są pod siedzeniami, pod deską rozdzielczą, a czasem nawet w pustym zbiorniku paliwa.
Niemal 100-kilometrowego odcinka granicy podlegającej Straży Granicznej w San Diego pilnuje obecnie 2500 osób, a więc o tysiąc więcej niż kilka lat temu. Do tego dochodzą członkowie Gwardii Narodowej, których do pilnowania południowej granicy kraju wysłał prezydent Barack Obama.
Nawet pogranicznicy przyznają jednak, że nie da się w 100 procentach zabezpieczyć kalifornijskiego kawałka granicy, a co dopiero całej liczącej ponad 3 tys. kilometrów amerykańsko-meksykańskiej granicy. – To 2 tys. mil ciągłego chaosu: kanionów, tuneli, gór i pustyni. Tego się po prostu nie da upilnować – zauważa dr David Shirk z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zdają sobie z tego sprawę również członkowie gabinetu Baracka Obamy. – Pokażcie mi mur o wysokości 50 stóp (15 metrów – red.), a ja pokażę wam drabinę o długości 51 stóp – przekonywała przed pięcioma laty Janet Napolitano, obecna sekretarz ds. bezpieczeństwa narodowego.
Benzyna do ognia
Przeciwnego zdania jest gubernator Arizony Jane Brewer, która uważa, że rząd musi pomóc przygranicznym stanom w walce z „terrorystami" nielegalnie przekraczającymi granicę. Coraz częściej konserwatywni politycy żądają zmiany prawa i zniesienia przepisu, na mocy którego tym, którzy urodzili się na terenie USA, automatycznie przyznaje się amerykańskie obywatelstwo. Zwolennicy drastycznego zaostrzenia przepisów zwracają uwagę na ogromne koszty, które ponosi państwo, kształcąc i lecząc dzieci nielegalnych imigrantów. – Aż 44 proc. uczniów, trafiając do publicznych szkół w Los Angeles, nie mówi po angielsku – wskazuje w rozmowie z „Rz" Ira Mehlman, dyrektor ds. mediów Federacji na rzecz Amerykańskiej Reformy Imigracyjnej (FAIR), dodając, że zalegalizowanie statusu kilkunastu milionów ludzi podziałałoby na pogrążoną w kłopotach amerykańską gospodarkę jak gaszenie pożaru za pomocą benzyny.
Jednocześnie wielu Amerykanów postrzega nieudokumentowanych, czyli niemających dokumentów pozwalających na legalny wjazd do USA, przybyszów z Meksyku jako tanią i niezwykle potrzebną siłę roboczą, na której opiera się wiele branż, z rolnictwem na czele. W 2010 roku pracowało bowiem ok. 8 mln nielegalnych imigrantów.
Nielegalni czy nieudokumentowani
Chociaż szacuje się, że z powodu kryzysu gospodarczego fala hiszpańskojęzycznych pracowników ostatnio się zmniejsza, tysiące zdesperowanych imigrantów nadal ciągną do Ameryki. Dla części z nich pierwszym przystankiem na nowej drodze życia jest przygraniczne San Diego, jedno z najpiękniejszych miast w USA. To między innymi dzięki „nielegalnym" zarówno w centrum, gdzie dominują nowoczesne drapacze chmur, jak i w rejonach o niskiej zabudowie i pięknej secesyjnej architekturze po prostu lśni czystością. Sprzątanie chodników, strzyżenie trawników oraz dbanie o ogrody to jedno z najczęściej podejmowanych zajęć przez nieudokumentowanych przybyszów.
– Wielokrotnie próbowałem znaleźć do tej pracy Amerykanów, ale nikt się nie zgłosił. Mój nastoletni syn nie chce u mnie pracować za 8 – 9 dolarów, które płacę swoim pracownikom, bo nawet w supermarkecie zarobi więcej – mówi „Rz" David Pedro Navarro, właściciel firmy dbającej o ogrody przy kalifornijskich rezydencjach i zwolennik kompleksowej reformy imigracyjnej. Podobne problemy mają właściciele farm czy masarni.
Przybysze zza południowej granicy pracują też w licznych restauracjach, na budowach i przy remontach. Wielu codziennie od wczesnego ranka czeka pod sklepami Home Depot – amerykańskiej sieci hipermarketów budowlanych – gdzie wynajmowani są na jeden, dwa, czasem na kilka dni pracy. – Ostatnie miesiące są okropne. Kryzys uderzył w budownictwo. Pracy jest mało, a chętnych do niej bardzo dużo – opowiada „Rz" ubrany w wytarte dżinsy, dresową bluzę i czapkę bejsbolową Luis Elbir.
Do USA dostał się 24 lata temu z Hondurasu. Od tego czasu nigdy nie próbował wyjechać do rodziny, bo bał się, że do Ameryki już wówczas nie wróci. A z San Diego w czasach lepszej koniunktury mógł regularnie posyłać pieniądze swoim najbliższym. Teraz nie posyła, bo stawki znacznie spadły. – Przeważnie dostaję 8 – 10 dolarów za godzinę. Zdarza się też tak, że ktoś wynajmuje mnie na dwa, trzy dni, a potem płaci tylko za jeden dzień albo nie płaci w ogóle – żali się 45-letni Luis Elbir, podkreślając, że ledwo starcza mu na życie i czynsz.
Podobne historie opowiada wielu imigrantów. Oszukiwani przez dorywczych pracodawców nie mogą protestować, bo jeśli próbują, to Amerykanie grożą, że zadzwonią po policję imigracyjną. Luis i tak nie ma najgorzej, bo na noc wraca do trzypokojowego mieszkania, które wynajmuje z siedmioma innymi imigrantami. Najbiedniejsi, którzy nie mogą sobie pozwolić na wynajęcie pokoju, schronienia szukać muszą w pobliskich kanionach.
Nienawiść do obcych
Przeciwnicy imigrantów podkreślają jednak uparcie, że nielegalni pracownicy odbierają miejsca pracy prawdziwym Amerykanom, i to w czasach, kiedy bezrobocie przekracza 9 proc. Przemyt narkotyków, handel żywym towarem, gwałty, kradzieże i morderstwa – te przestępstwa niemal jednym tchem zarzucają też imigrantom zwolennicy radykalnego zaostrzenia ustaw imigracyjnych, szybkiego wyrzucenia jak największej liczby imigrantów i ufortyfikowania granicy. Protestują oni przeciw polityce, zgodnie z którą – czy to w obawie przed oskarżeniem o „profilowanie rasowe", narażeniem się lokalnym przedsiębiorcom czy ze względu na przepełnione więzienia i długie procedury deportacyjne – policjanci przymykają oko np. na nielegalnych imigrantów stojących przed Home Depot. Nie zadowala ich fakt, że administracja Obamy deportuje o wiele więcej ludzi niż ekipa George'a W. Busha (tylko w 2010 roku ok. 400 tys. osób). Kontrargument przeciwników takiej polityki jest prosty: nie da się wyrzucić z kraju ok. 11,2 mln osób, a tyle nielegalnych imigrantów według oficjalnych szacunków mieszkało w USA w 2010 roku.
Najłatwiejszym sposobem na szybkie rozpoznanie, czy nasz rozmówca ma poglądy pro- czy antyimigracyjne, jest zwrócenie uwagi na to, jak określa przybyszów zza południowej granicy. Przeciwnik będzie o nich mówił „nielegalni". Zwolennik podkreśli, że nie ma ludzi „nielegalnych", ale czasem są „nieudokumentowani".
– Chociaż postrzegamy siebie jako naród imigrantów, to nienawidzimy imigrantów. Zawsze ich nienawidziliśmy. I każde następne pokolenie zapewne będzie ich nienawidzić – przekonuje „Rz" dr David Shirk z Uniwersytetu Kalifornijskiego. – Już w XIX wieku obawiano się, że nowi imigranci zniszczą amerykańską demokrację. Obawiano się Irlandczyków, Niemców i Polaków. Długo szydzono z Polaków, a polskie dowcipy były swego czasu niezwykle popularne. Podobną postawę, pełną niechęci czy wręcz nienawiści, obserwujemy teraz w stosunku do Meksykanów – dodaje.
Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy imigrantów zgadzają się w kilku punktach. Po pierwsze, podkreślają, że koniecznie trzeba „coś" z tym problem zrobić. Po drugie, uważają, że od czasu ogłoszenia przez Ronalda Reagana amnestii w 1986 roku władze w Waszyngtonie nie potrafią znaleźć rozwiązania dla problemu „nielegalnych". Po trzecie zaś, obie strony sporu są przekonane, że mimo pięknych deklaracji prezydenta również Barackowi Obamie przypuszczalnie nic nie uda się w tej sprawie zrobić.