Źle się dzieje w krainie Westeros. Ledwie ucichła burza, która doprowadziła do obalenia szalonego króla Aerysa, a już śmierć dosięga jego samozwańczego następcę. Teraz największe rody Siedmiu Królestw czeka krwawy bój o wyłonienie następnego władcy. A gdy zaczyna się gra o tron – nikt nie jest bezpieczny. W tej walce szczególne role przypadną dumnym i bogatym Lannisterom oraz uczciwym do szpiku kości Starkom.
Nad Westeros wisi też inna groźba – potężne, magiczne siły skutej lodami Północy, które szykują się do inwazji na świat ludzi. Z kolei daleko na południu córka zabitego tyrana – piękna Daenerys – marzy o zemście. Czy uda jej się zgromadzić własną armię?
Jeden z producentów serialu HBO „Gra o tron" David Benioff reklamuje tę opowieść sloganem: „Wyobraźcie sobie »Rodzinę Soprano« rozgrywającą się w Śródziemiu Tolkiena". Coś jest na rzeczy, ale to jednak tylko ułomne przybliżenie. Odpowiedzialny za całe zamieszanie amerykański pisarz George R.R. Martin stworzył dzieło pełne bohaterów, przy których zakapiory z kręgu Soprano wychodzą na mięczaków. A liczbą wątków i postaci przegonił autora „Władcy pierścieni" dawno temu.
Witajcie w świecie sagi „Pieśń lodu i ognia".
Droga na szczyt
Zaczęło się od jednej sceny, która pewnego dnia nawiedziła pisarza: widział mężczyznę z synem, egzekucję, martwą samicę wilkora (rodzaj prehistorycznego wilka) i jej osierocone młode. W najbliższy poniedziałek ten moment ujrzą miliony telewidzów na całym świecie (także w Polsce). Mężczyzną jest Eddard Stark, pan na Winterfell, którego zagra Sean Bean (Boromir z „Władcy pierścieni"). – Do dziś nie wiem, skąd ta scena wzięła się w mojej głowie – opowiada George R.R. Martin na spotkaniach z czytelnikami. – Ale wiedziałem, że muszę ją napisać.
Gdy wilkorze szczenięta zagościły w głowie pisarza, był rok 1991. Nikomu nie śniły się superprodukcje fantasy – ani kinowe, ani telewizyjne. Po klęsce „Legendy" Ridleya Scotta i umiarkowanym sukcesie „Willowa" duetu Ron Howard – George Lucas branża filmowa uznała, że takie brewerie są zanadto ryzykowne i nieopłacalne. Peter Jackson, przyszły reżyser „Władcy pierścieni", był jeszcze tylko autorem niskobudżetowych horrorów, a Joanne K. Rowling nie miała zielonego pojęcia, że kiedyś wymyśli Harry'ego Pottera.
George R.R. Martin wiódł wówczas życie podwójne: z jednej strony cieszył się szacunkiem fanów fantastyki za znakomite i często nagradzane opowiadania, z drugiej – jego głównym źródłem dochodów były scenariusze telewizyjne do „Twilight Zone" oraz „Pięknej i bestii". Poza gettem science fiction nie był jednak znany. Dopiero historia, którą zaczął zapisywać owego 1991 roku, miała poprowadzić go drogą ku światowej sławie i pierwszym miejscom na liście bestsellerów „New York Timesa".
Praca nad powieścią „Gra o tron" trwała pięć lat. W roku 1996 bomba poszła w górę – pierwszy tom cyklu (planowanego jeszcze wtedy jako trylogia) zebrał świetne recenzje i wywołał entuzjazm fanów. Potem w dwuletnich odstępach ukazywały się następne części: „Starcie królów" i „Nawałnica mieczy" (w Polsce wydawcą cyklu jest Zysk i S-ka). Wtedy zaczął się problem – materia tak się rozrosła pisarzowi w rękach, że zdecydował się na krok bezprecedensowy – podzielił tom czwarty na dwie połowy, ale nie fabularnie, tylko... rozdzielając bohaterów. Historię połowy z nich opisał w „Uczcie dla wron" (2005). Co się działo w tym czasie z pozostałymi – anglojęzyczni czytelnicy dowiedzą się w lipcu tego roku, gdy na półki trafi długo wyczekiwany „A Dance With Dragons". Seria teraz zakrojona jest już na siedem tomów i wyrasta na niebywały sukces czytelniczy. Dotąd sprzedano ponad 7 milionów egzemplarzy, przy czym wydawcy zastrzegają, że nie wliczają w to wydrukowanych już i dopiero rozsyłanych wznowień z „filmowymi" okładkami, przygotowanych na premierę serialu w HBO.
Fantasy czy antyfantasy
Jak na sagę fantasy w cyklu Martina magii jest niewiele. – Nadmiar magii rujnuje fantasy. Bardziej interesują mnie ludzie – mówi pisarz. Przez większość rozdziałów do cyklu pasuje raczej określenie „powieść historyczna rozgrywająca się w wymyślonym świecie". Pisarz jest zresztą wielkim miłośnikiem historii i historycznych fabuł, wśród swych ulubionych okresów wskazuje wojnę stuletnią i jej brytyjski epilog – wojnę dwóch róż, a wśród pisarzy Bernarda Cornwella i nieznanego w Polsce George'a MacDonalda Frasera (autora przezabawnego cyklu o wiktoriańskim żołnierzu Flashmanie). Co do wojny dwóch róż, to nawet nazwy dwóch głównych zwaśnionych rodów u Martina wydają się wywiedzione z tego konfliktu – zamiast Lancasterów ma on Lannisterów, a zamiast Yorków – Starków.
I rzeczywiście „Saga lodu i ognia" przypomina w niektórych miejscach szekspirowskie dzieje Ryszarda III, w innych słynną serię powieści „Królowie przeklęci" Maurice'a Druona, w innych zaś widać wyraźnie, że wśród przestudiowanych przez autora źródeł poczesne miejsce zajmować musiała kronika Jeana Froissarta, nie wiedzieć czemu w Polsce nigdy niewydana (jeśli nie liczyć fragmentów upchniętych w opracowaniu Michela Mollata o odpychającym tytule „Średniowieczny rodowód Francji nowożytnej").
Kronika Froissarta, absolutnie podstawowe źródło do poznawania późnego średniowiecza, jest przerażającą i zarazem fascynującą panoramą wojny stuletniej. Mnóstwo w niej czynów mało rycerskich: grabieży, mordów, zdrad. Wojska wszystkich stron z zapamiętaniem oddają się niszczeniu wiosek, miast i zamków; możnowładcy spiskują, kmiecie głodują, a zaraza zbiera obfite żniwo. Wszystkie te nieszczęścia (ale jakże wdzięczne w pisarskiej robocie!) dotkną także krainy Westeros. Warto przy tym nadmienić, że Martin nie ma litości – nie szczędzi swym bohaterom największych upokorzeń, bez wahania wybija postaci pierwszo- i drugoplanowe, tak jakby za wszelką cenę chciał pokazać, że jego powieści to nie bajki dla dzieci.
W efekcie udaje mu się to, co na mniejszą skalę robił u nas Andrzej Sapkowski – zdemontowanie klasycznej fantasy, wyrzucenie na śmietnik rycerzy bez skazy, szlachetnych władców i niewinnych dziewic. „Pieśń lodu i ognia" tak się ma do „Władcy pierścieni" jak antywestern „Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda do klasycznych „Rio Bravo" czy „Rio Lobo" z Johnem Wayne'em.