Kiedy król gubi swój kraj

Zapomnijcie o „Władcy pierścieni” i „Harrym Potterze”. Dziś liczy się tylko „Gra o tron”.

Publikacja: 18.04.2011 16:15

Sean Bean (z lewej) gra w serialu „Gra o tron” rolę Eddarda Starka, Lorda Północy, pana zamku Winter

Sean Bean (z lewej) gra w serialu „Gra o tron” rolę Eddarda Starka, Lorda Północy, pana zamku Winterfell

Foto: materiały prasowe

Źle się dzieje w krainie Westeros. Ledwie ucichła burza, która doprowadziła do obalenia szalonego króla Aerysa, a już śmierć dosięga jego samozwańczego następcę. Teraz największe rody Siedmiu Królestw czeka krwawy bój o wyłonienie następnego władcy. A gdy zaczyna się gra o tron – nikt nie jest bezpieczny. W tej walce szczególne role przypadną dumnym i bogatym Lannisterom oraz uczciwym do szpiku kości Starkom.

Nad Westeros wisi też inna groźba – potężne, magiczne siły skutej lodami Północy, które szykują się do inwazji na świat ludzi. Z kolei daleko na południu córka zabitego tyrana – piękna Daenerys – marzy o zemście. Czy uda jej się zgromadzić własną armię?

Jeden z producentów serialu HBO „Gra o tron" David Benioff reklamuje tę opowieść sloganem: „Wyobraźcie sobie »Rodzinę Soprano« rozgrywającą się w Śródziemiu Tolkiena". Coś jest na rzeczy, ale to jednak tylko ułomne przybliżenie. Odpowiedzialny za całe zamieszanie amerykański pisarz George R.R. Martin stworzył dzieło pełne bohaterów, przy których zakapiory z kręgu Soprano wychodzą na mięczaków. A liczbą wątków i postaci przegonił autora „Władcy pierścieni" dawno temu.

Witajcie w świecie sagi „Pieśń lodu i ognia".

Droga na szczyt

Zaczęło się od jednej sceny, która pewnego dnia nawiedziła pisarza: widział mężczyznę z synem, egzekucję, martwą samicę wilkora (rodzaj prehistorycznego wilka) i jej osierocone młode. W najbliższy poniedziałek ten moment ujrzą miliony telewidzów na całym świecie (także w Polsce). Mężczyzną jest Eddard Stark, pan na Winterfell, którego zagra Sean Bean (Boromir z „Władcy pierścieni"). – Do dziś nie wiem, skąd ta scena wzięła się w mojej głowie – opowiada George R.R. Martin na spotkaniach z czytelnikami. – Ale wiedziałem, że muszę ją napisać.

Gdy wilkorze szczenięta zagościły w głowie pisarza, był rok 1991. Nikomu nie śniły się superprodukcje fantasy – ani kinowe, ani telewizyjne. Po klęsce „Legendy" Ridleya Scotta i umiarkowanym sukcesie „Willowa" duetu Ron Howard – George Lucas branża filmowa uznała, że takie brewerie są zanadto ryzykowne i nieopłacalne. Peter Jackson, przyszły reżyser „Władcy pierścieni", był jeszcze tylko autorem niskobudżetowych horrorów, a Joanne K. Rowling nie miała zielonego pojęcia, że kiedyś wymyśli Harry'ego Pottera.

George R.R. Martin wiódł wówczas życie podwójne: z jednej strony cieszył się szacunkiem fanów fantastyki za znakomite i często nagradzane opowiadania, z drugiej – jego głównym źródłem dochodów były scenariusze telewizyjne do „Twilight Zone" oraz „Pięknej i bestii". Poza gettem science fiction nie był jednak znany. Dopiero historia, którą zaczął zapisywać owego 1991 roku, miała poprowadzić go drogą ku światowej sławie i pierwszym miejscom na liście bestsellerów „New York Timesa".

Praca nad powieścią „Gra o tron" trwała pięć lat. W roku 1996 bomba poszła w górę – pierwszy tom cyklu (planowanego jeszcze wtedy jako trylogia) zebrał świetne recenzje i wywołał entuzjazm fanów. Potem w dwuletnich odstępach ukazywały się następne części: „Starcie królów" i „Nawałnica mieczy" (w Polsce wydawcą cyklu jest Zysk i S-ka). Wtedy zaczął się problem – materia tak się rozrosła pisarzowi w rękach, że zdecydował się na krok bezprecedensowy – podzielił tom czwarty na dwie połowy, ale nie fabularnie, tylko... rozdzielając bohaterów. Historię połowy z nich opisał w „Uczcie dla wron" (2005). Co się działo w tym czasie z pozostałymi – anglojęzyczni czytelnicy dowiedzą się w lipcu tego roku, gdy na półki trafi długo wyczekiwany „A Dance With Dragons". Seria teraz zakrojona jest już na siedem tomów i wyrasta na niebywały sukces czytelniczy. Dotąd sprzedano ponad 7 milionów egzemplarzy, przy czym wydawcy zastrzegają, że nie wliczają w to wydrukowanych już i dopiero rozsyłanych wznowień z „filmowymi" okładkami, przygotowanych na premierę serialu w HBO.

Fantasy czy antyfantasy

Jak na sagę fantasy w cyklu Martina magii jest niewiele. – Nadmiar magii rujnuje fantasy. Bardziej interesują mnie ludzie – mówi pisarz. Przez większość rozdziałów do cyklu pasuje raczej określenie „powieść historyczna rozgrywająca się w wymyślonym świecie". Pisarz jest zresztą wielkim miłośnikiem historii i historycznych fabuł, wśród swych ulubionych okresów wskazuje wojnę stuletnią i jej brytyjski epilog – wojnę dwóch róż, a wśród pisarzy Bernarda Cornwella i nieznanego w Polsce George'a MacDonalda Frasera (autora przezabawnego cyklu o wiktoriańskim żołnierzu Flashmanie). Co do wojny dwóch róż, to nawet nazwy dwóch głównych zwaśnionych rodów u Martina wydają się wywiedzione z tego konfliktu – zamiast Lancasterów ma on Lannisterów, a zamiast Yorków – Starków.

I rzeczywiście „Saga lodu i ognia" przypomina w niektórych miejscach szekspirowskie dzieje Ryszarda III, w innych słynną serię powieści „Królowie przeklęci" Maurice'a Druona, w innych zaś widać wyraźnie, że wśród przestudiowanych przez autora źródeł poczesne miejsce zajmować musiała kronika Jeana Froissarta, nie wiedzieć czemu w Polsce nigdy niewydana (jeśli nie liczyć fragmentów upchniętych w opracowaniu Michela Mollata o odpychającym tytule „Średniowieczny rodowód Francji nowożytnej").

Kronika Froissarta, absolutnie podstawowe źródło do poznawania późnego średniowiecza, jest przerażającą i zarazem fascynującą panoramą wojny stuletniej. Mnóstwo w niej czynów mało rycerskich: grabieży, mordów, zdrad. Wojska wszystkich stron z zapamiętaniem oddają się niszczeniu wiosek, miast i zamków; możnowładcy spiskują, kmiecie głodują, a zaraza zbiera obfite żniwo. Wszystkie te nieszczęścia (ale jakże wdzięczne w pisarskiej robocie!) dotkną także krainy Westeros. Warto przy tym nadmienić, że Martin nie ma litości – nie szczędzi swym bohaterom największych upokorzeń, bez wahania wybija postaci pierwszo- i drugoplanowe, tak jakby za wszelką cenę chciał pokazać, że jego powieści to nie bajki dla dzieci.

W efekcie udaje mu się to, co na mniejszą skalę robił u nas Andrzej Sapkowski – zdemontowanie klasycznej fantasy, wyrzucenie na śmietnik rycerzy bez skazy, szlachetnych władców i niewinnych dziewic. „Pieśń lodu i ognia" tak się ma do „Władcy pierścieni" jak antywestern „Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda do klasycznych „Rio Bravo" czy „Rio Lobo" z Johnem Wayne'em.

Wszystko inaczej

Oczywiście dekonstrukcja mitu to jeszcze nie przepis na sukces, o czym przekonało się w historii literatury wielu skandalistów-tandeciarzy. Przyczyn popularności sagi Martina jest dużo więcej. Świat, który stworzył, zapiera dech swoim rozmachem i komplikacją. Wszystko jest znakomicie wymyślone i mocno podkręcone: od północnych krain przywodzących na myśl rasowe horrory i nordyckie sagi po gorące Południe przypominające odbitą w krzywym zwierciadle krainę z baśni z tysiąca i jednej nocy. Są tu smoki i mamuty, skrytobójcy i wielkie armie, niebosiężne skaliste wieże i pirackie porty – każdy standardowy element literatury fantasy został przez autora podchwycony, przerobiony i wpleciony w tkaninę opowieści.

A teraz najważniejsze – w owym świecie śledzimy perypetie kilkudziesięciu (!) bohaterów, przy czym los każdego z nich spokojnie mógłby posłużyć za materię do osobnej powieści. Fani mają wśród nich swoich ulubieńców: karła Tyriona Lannistera, który szpetotę i kalectwo nadrabia pomyślunkiem, Jona Snowa – bękarta rodu Starków, który wydaje się jednym z nielicznych sprawiedliwych tego świata, księżniczkę Daenerys, której trudno nie kibicować, choć prawdopodobnie jej powrót do gry o tron oznaczałby dla Westeros kolejną apokalipsę – długo by wymieniać. Co ciekawe – i unikatowe – fabułę całej sagi poznajemy oczami wszystkich tych postaci, bo Martin podzielił książki na krótkie rozdziały, w których naprzemiennie relacjonuje wypadki dotykające kolejnych bohaterów. Dzięki temu co chwila może efektownie zawieszać akcję, a jednocześnie osiąga tak duży stopień komplikacji fabuły, że scenarzyści serialu „Lost" wychodzą w porównaniu z nim na autorów jasnych i prostych historyjek.

To prawdziwa rewolucja w świecie fantasy. Dotąd w wielotomowych tasiemcach wypełniających księgarskie półki mieliśmy do czynienia albo z zasadą serialu, albo rozciągniętym do granic wytrzymałości jednym głównym wątkiem. W tym pierwszym przypadku każdy następny tom był historią typu „to samo, ale inaczej". W drugim przypadku autor zakładał, że aby jego bohaterowie wypełnili „wielką misję", musi oprowadzić ich po dosłownie każdym fragmencie wymyślonego przez siebie świata. Tom mija za tomem, a oni wędrują po górach, dolinach, morzach i pustkowiach, pracowicie zbierając doświadczenia, magiczne artefakty i cenne znajomości potrzebne do ostatecznej rozgrywki zaplanowanej na ostatni tom przygód – czy będzie to część piąta czy pięćdziesiąta, zależy tylko od cierpliwości czytelników. Zresztą sam pisarz pytany, co uważa za swój największy atut, odpowiada: – To bohaterowie. Nie lubię fantasy, w której każdy jest herosem lub łotrem. Wolę malować szarościami. Wszyscy jesteśmy aniołami i demonami. Jednego dnia czynimy dobro, następnego rzeczy przerażające.

Na tle przeciętnej produkcji fantasy „Pieśń lodu i ognia" wypada więc niebywale oryginalnie, ale też nie czarujmy się – i dwustu niejednoznacznych bohaterów by nie pomogło, gdyby Martin po prostu nie potrafił świetnie pisać.

Gra nie tylko o tron

George R.R. Martin odrzucał dotąd wszelkie propozycje ekranizacji kinowych swojej sagi, wychodząc ze słusznego założenia, że intryga jest zbyt skomplikowana, by oddać ją w jednym lub dwóch filmach. Ofertę telewizji HBO trudno było jednak odrzucić. Pisarz sam mógł współtworzyć scenariusz, otrzymał wpływ na produkcję, ale skusiła go także wizja sfilmowania wszystkich części sagi. Taki był bowiem wstępny plan – co roku produkować jeden sezon serialu, który pokazywałby jeden tom cyklu. O jakość nie ma się co martwić – takimi produkcjami, jak „Rzym" czy „Zakazane imperium", HBO pokazało, że także na małym ekranie mogą się dziać wielkie rzeczy. Czy plan wypali – wszystko zależeć będzie od tego, jak widzowie przyjmą serial „Gra o tron", którego światową premierę zaplanowano na 17 kwietnia (w Polsce dzień później).

George R.R. Martin jest dziś gwiazdą pierwszej wielkości. Na wywiady umawia się przez asystentkę, a kiedy miłośnicy fantastyki chcieli zaprosić go na konwent fantastyki do Helsinek, musieli go zabukować trzy lata wcześniej – jak Rolling Stonesów albo U2. Na spotkaniach autorskich gromadzi lekką ręką jednorazowo po 500 osób, a na jego stronie internetowej istnieje osobna zakładka, gdzie wpisują się ludzie, którzy nazwali swoje dzieci lub zwierzęta imionami zaczerpniętymi z sagi „Pieśń lodu i ognia".

„Wybacz, Tolkienie, ale »Władca pierścieni« spadł właśnie na drugie miejsce" – napisał jeden z polskich internautów po lekturze „Gry o tron". To wyraz olbrzymiego zaufania wobec dzieła, które nie doczekało się jeszcze zakończenia. Pytany o finał sagi George R.R. Martin opowiada, że wszystko ma już przemyślane, ale przekornie dodaje: „jedni pisarze są architektami, inni ogrodnikami, a ja należę do tej drugiej grupy. Opowieści w miarę pisania zaczynają żyć własnym życiem".

Ta opowieść zaś przede wszystkim jest o władzy. – O ludziach, którzy dzierżą władzę, o tych, którzy jej pragną, i o tych, którzy znaleźli się w potrzasku między nimi – podsumowuje w celnym skrócie David Benioff. Sam George R.R. Martin dopowiada z kolei, że chciał pokazać, jak koszmarny los czeka krainę, której władcy tak są zajęci walką o władzę, że gubią swój kraj. Czy to naprawdę tylko fantasy?

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał