Co będzie po śmierci gazet

Mieliśmy w Polsce opinię publiczną mocno zdeformowaną. Ale dziś bez silnych prasowych tytułów nie będziemy mieli żadnej. Przekonanie, że blogosfera skutecznie patrzy władzy na ręce, jest złudne

Publikacja: 20.08.2011 01:01

Jest wątpliwe, czy internetowe media, blogerzy i dziennikarze społeczni publikujący w sieci, są w st

Jest wątpliwe, czy internetowe media, blogerzy i dziennikarze społeczni publikujący w sieci, są w stanie skutecznie kontrolować rządy i dostarczać wartościowych informacji

Foto: __Archiwum__

Niedawny raport „The Economist" o stanie mediów nie wywołał dreszczu emocji, bo wszystko było jasne już przed jego publikacją. On tylko zebrał i usystematyzował fakty i dane. Pytanie: „Kto zabił gazetę", będące tytułem jednej z części, nie wywołuje bezsenności u obywateli świata.

Tym bardziej w Polsce, choć u nas akurat skutki mogą być bardziej dramatyczne niż gdzie indziej. Możliwe, że nad Wisłą to być albo nie być społeczeństwa obywatelskiego, i to w najszerszym tego słowa znaczeniu. Ale gazeta umiera w milczeniu.

Internet morderca

Dane są bezlitosne. Po pierwsze, spośród mediów zyskuje tylko Internet (pytanie, czy jest to medium czy nośnik komunikowania się, odkładam). Traci lekko nawet telewizja (i nieco zapomniane radio). Gazety tracą porządnie. Przynajmniej w tych regionach, które nas z naturalnych powodów interesują najbardziej.

Bilans światowy nie jest nawet katastrofalny, w latach 2005 – 2009 mamy wciąż lekki przyrost dzięki Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej, a więc regionom cywilizacyjnie, pomijając wyjątki, zapóźnionym. Przykładowo w Indiach rozpowszechnianie płatnej prasy zwiększyło się w tym czasie aż o 39 procent.

Ale w Europie mamy ubytek o 8 procent, w Ameryce Północnej o 11 procent, w Australii i Oceanii o 6 procent. Czyli wszędzie tam, gdzie prasa zdawała się być potęgą i elementem cywilizacyjnego dorobku wielu pokoleń. Gdzie stanowiła ważny element kontroli obywatelskiej nad władzą.

Gregor Weller, dawny szef strategii koncernu Axel Springer, przewiduje, że do roku 2020 rozpowszechnianie prasy zmniejszy się (czy na świecie, tego raport wyraźnie nie precyzuje) nawet o 50 procent. Jej dochody z reklamy obrazkowej mają się zmniejszyć o 30 procent. Z reklamy opisowej (np. ogłoszenia drobne) – nawet o 90 proc. Gazety przestają więc być dochodowym biznesem.

Watergate? To kiedyś

Na pytanie: kto zamordował gazety, „The Economist" odpowiada prosto: Internet. Jeden z twórców jego potęgi Amerykanin Craig Newmark, założyciel strony Craiglist, był nawet nazywany zabójcą prasy. Proste twierdzenie – piszę to już od siebie – że to tylko zmiana nośnika – byłoby oczywiście nieprawdziwe. Teksty w Internecie pisze się inaczej i czyta całkiem inaczej. To zasadnicza zmiana stylu komunikowania się, a przy okazji wręcz stylu życia konsumentów.

Ale nawet gdyby była to tylko zmiana nośnika, rzecz nie przedstawia się różowo. Kolejny cytowany przez „Economist", Larry Kilman z World Association of Newspapers, zapewnia: „Widownia jest większa niż kiedykolwiek. To nie jest problem widowni, to problem pieniędzy".

Kryje się w tym nieśmiała nadzieja dziennikarzy, że da się przenieść tradycyjne media, choćby w pewnej części, do Internetu właśnie, jeśli tylko pokona się trudności organizacyjne. Ale werdykt „Economista" brzmi bezlitośnie: Internet zarabia na razie na reklamie zaledwie 20 procent sum uzyskiwanych przez media tradycyjne. I raczej się to w najbliższym czasie nie zmieni, bo wobec rozproszenia internetowej komunikacji, istnienia milionów stron, wartość strony pojedynczej jest i będzie dużo mniejsza niż wartość miejsca w papierowej gazecie.

Ma to gigantyczne konsekwencje, o których „Economist" pisze zdawkowo, ale które warto znać i rozumieć. Skoro na razie w Internecie trudno o silne i niezależne finansowo byty medialne, pytanie o kontrolną rolę prasy staje się palące. Mnie zawsze przychodzi w tym momencie do głowy przykład najprostszy: w jaki sposób doszło do wykrycia na początku lat 70. amerykańskiej afery Watergate.

Początkiem była informacja zwykłego reportera „Washington Post", który rutynowo dyżurował w waszyngtońskim sądzie, śledząc wstępne rozprawy, o grupie mężczyzn aresztowanych w trakcie włamania do kwatery demokratów. Kogo będzie stać w przyszłości na utrzymywanie takiego reportera?

Tę funkcję mogą pełnić internauci, czasem aspirujący do roli tak zwanych społecznych dziennikarzy, odpowiedzą ci, którzy w zagładzie gazet upatrują raczej szansy na triumf nieskrępowanej myśli niż zagrożenia. Takich na świecie nie brakuje i zmiany na medialnym rynku nie są naturalnie ich winą. Ale czy ci „społeczni" będą ją pełnić tak systematycznie jak zawodowcy? A jeśli nawet, to przecież na końcu tej drogi byli Woodward i Bernstein, którym gazeta płaciła za wielotygodniowe śledztwo, podczas którego nie robili nic innego. Na takie śledztwa nie stać ani biednych internetowych portali, ani tym bardziej amatorów.

Uwikłana w tysiące kompromisów i ograniczeń, politycznych i biznesowych, dawna gazeta była jednak zawsze maszyną. Brak takich maszyn, traktowany przez internetowych „wolnościowców" jako symbol zwycięstwa nad establishmentem, oznacza prawdopodobnie zanik dziennikarstwa śledczego lub przynajmniej jego wydatne ograniczenie.

A w szerszym sensie oznacza wątpliwość: czy rozproszone, nieprofesjonalne i biedne „dziennikarstwo" internetowe jest w stanie skutecznie patrzeć na ręce: rządowi, administracjom różnych szczebli, korporacjom, establishmentowi. Przecież to instytucje potężne i bogate, znające tysiące sposobów, aby ukrywać swoje rozmaite tajemnice. Internauci, czasem aspirujący do roli tak zwanych społecznych dziennikarzy, mają chęci, aby się przez te tajemnice przedrzeć. Ale czy same chęci wystarczą?

Luter pierwszym blogerem?

Economist", będący tradycyjną gazetą, choć szukającą szczęścia i w sieci, jest dla nowych trendów wyrozumiały. Wita je raczej z życzliwym zainteresowaniem niż z niepokojem, nawet jeśli to dobra mina do złej gry. W raporcie czytamy, jak Craig Newmark opisuje dziennikarstwo obywatelskie jako sięganie do źródeł, jakimi mają być dawne pisma ulotne i pamflety produkowane w starej Ameryce przez takich ludzi jak Thomas Payne, którego „Common Sense" z 1776 roku przyczynił się do wybuchu wojny o niepodległość. Padają nawet odleglejsze paralele, choćby z tezami Martina Lutra przybitymi na drzwiach wirtemberskiej katedry.

Bohaterami, jeśli nie pozytywnymi, to budzącymi zaciekawienie, są w raporcie tacy ludzie jak Ariadna Huffington, założycielka liberalnego portalu politycznego „Huffington Post", czy nawet Julian Assange, twórca WikiLeaks. I trudno odmówić tym uwagom pewnej słuszności: przecierają oni niewątpliwie nowe szlaki. Internetowe debaty poszerzają krąg ludzi zaangażowanych w sprawy obywatelskie, łącznie z klasyczną polityką. Internetowe teksty, prostsze i bardziej skondensowane niż gazetowe, niosą wiele tematów i zagadnień pod współczesne strzechy.

A jednak choćby przykładowe WikiLeaks jest symbolem zarówno siły, jak i słabości tej nowej medialnej aktywności. Raport „The Economist" uznaje jego filozofię ujawniania wszystkiego, od e-maili Sary Palin po dokumenty amerykańskich służb dyplomatycznych, za triumf transparentności. Ale przecież, pomijając już polityczne i moralne wątpliwości wobec tej filozofii, ważne medium społecznościowe odgrywa tu zaledwie rolę rury do wypluwania informacji jak leci.

Otwarte pozostaje pytanie, kto ma ten świat objaśniać. Wszak „Economist" wieści zmierzch tradycyjnego dziennikarza, który gubi się pośród równoprawnych głosów setek tysięcy ludzi. Jest też pytanie inne, na ile współcześni Assange'owie zdolni są sami tych informacji samodzielnie szukać. Do pewnego stopnia na pewno, inaczej by ich nie mieli. Ale co wtedy, gdy wymaga to wysiłku ponad możliwości wąskiej grupy ludzi siedzących „na końcówce"? W tej sytuacji stają się oni zakładnikami – przypadku oraz słabości jednych, mało hermetycznych instytucji, a siły innych, których bez skomplikowanych śledztw nie da się przeniknąć.

Jak ratować dziennikarstwo

Głos ludu bywa głosem słusznym – raport „The Economist" przypomina zabawną sytuację z 2004 roku, kiedy to telewizja CBS zaangażowała się w promowanie historii o wspomnieniach George'a Busha juniora na temat jego rzekomego migania się od służby wojskowej. Dan Rather, twarz programu CBS Evening News, który powoływał się na plotki, wyśmiewał równocześnie sceptyczną blogosferę: to są ludzie, którzy siedzą w piżamach po domach i piszą, co im się wydaje, wyrokował. Poniósł klęskę, okazało się, że to internauci mieli rację. I Rather musiał się rozstać z karierą.

Jednocześnie „The Economist" ma poczucie, że dziennikarstwo tradycyjne jest nosicielem wartości, które warto zachować. Choć środowiska blogerów są w teorii bardzo wyczulone na manipulacje, w praktyce w świecie milionów chaotycznych, wrzucanych jak leci newsów i opinii łatwo się zagubić. Łatwo też ulec choćby i megamanipulacjom.

W raporcie opisane są różne próby ratowania tradycyjnego dziennikarstwa. Na razie skutki są jednak, delikatnie mówiąc, ograniczone.

Usiłując wejść w Internet, niektóre media tradycyjne spróbowały na przykład, pierwsze tytuły z imperium Murdocha, wprowadzić odpłatność korzystania ze swoich internetowych serwisów. W teorii mogła to być droga do kreowania silnych internetowych „gazet" mających materialną podstawę. Okazało się jednak, że konsumenci najchętniej płacą za skomplikowane specjalistyczne analizy „Wall Street Journal" czy „Financial Times". Dużo mniej chętnie za standardowe newsy czy opinie. Tych jest w sieci tak dużo, że nawet głośne nazwiska autorów nie budzą już respektu.

Inną drogą są próby kreowania tradycyjnego dziennikarstwa przez instytucje, które nie są gazetami. Na przykład sponsorowanie śledczych poszukiwań obywatelskich przez rozmaite fundacje. Ten eksperyment, najbardziej zaawansowany w Ameryce, też kończy się na razie średnim sukcesem – te fundacje często ukierunkowane są na wąską grupę tematów i tak też pozycjonują autorów. Za to wspieranie funduszami prywatnymi mediów społecznościowych na zasadzie tak zwanego philatrojournalismu jest próbą obejścia problemu braku pieniędzy w Internecie. Ale środki masowo nie napływają, za to te, co napływają, wikłają owe media w dylematy, których Internet miał przecież oszczędzić. Dawne uzależnienie od reklamodawców może być zmienione w nową, jeszcze bardziej dotkliwą niewolę.

Rozpaczliwym rzutem na taśmę była błąkająca się po Ameryce propozycja, aby podtrzymać dychawiczne życie gazet publicznymi subsydiami. Ta debata urwała się jednak, gdy bardziej prospołecznych demokratów zdominowali w Kongresie bardziej wolnościowi republikanie. Prawdę mówiąc, rozumiem sam pomysł, ale rozumiem też wątpliwości wobec niego. Stworzenie przejrzystych kryteriów przyznawania takiego wsparcia i pilnowania, aby nie zmieniło się ono w niepożądaną rządową opiekę, graniczy z niepodobieństwem.

Polskie media niepoważne

Polska pojawia się w raporcie tylko na mapkach i w statystykach. Poznajemy dylematy dziennikarzy amerykańskich, francuskich, brazylijskich czy indyjskich, nie polskich. Nasz kraj jest w grupie europejskich rekordzistów – w ciągu dwóch lat nakłady prasy spadły tu o więcej niż 15 procent (dla porównania w Niemczech – o 8 proc., we Francji – o 5 proc.). Z pewnością to również dziedzictwo zawsze stosunkowo niskiego czytelnictwa, i to wszystkiego, także książek. Choć w grupie tej obok Węgier, Grecji czy Łotwy znajdujemy przecież także cywilizowaną Anglię (15 procent spadku) czy Danię.

Kryzys polskiej prasy widoczny był od lat. Można zaryzykować twierdzenie, że polskie gazety zaczęły się zmieniać jeszcze przed internetowym boomem. Pierwszym katalizatorem była ekspansja w pierwszej połowie lat 2000. tabloidów na czele z wydawanym przez Springera „Faktem". Gdy w „Gazecie Wyborczej" można było przeczytać przed dwoma laty, i to na zwykłych informacyjnych stronach, nagrany pieprzny dialog instruktora jazdy z molestowaną przezeń adeptką prawa jazdy, wniosek nasuwał się sam: granica między mediami „poważnymi" i „niepoważnymi" się przesuwa. Opiniotwórcze gazety francuskie czy niemieckie, pomimo kłopotów, nie zmieniły się aż tak bardzo.

Dziś pod wpływem Internetu te zmiany są jeszcze gwałtowniejsze, choć wpływ mają i inne czynniki, zwłaszcza niespotykane na ogół na Zachodzie emocje polityczne. Jeśli naczelny liberalno-lewicowego tygodnika opinii, czyli „Wprost", Tomasz Lis uznaje za stosowne pisać we wstępniaku o „erekcji politycznej prawicy", a poetę Jarosława Rymkiewicza nazywać „stetryczałym", to przecież kilka lat temu nie pozwoliłby sobie na to. Język taki występuje także po prawej stronie. Choć, co charakterystyczne, kiedy jeden z prawicowych publicystów nazwał Lisa chłystkiem, zrobił to jedynie w Internecie, jakby uznając jego szczególną poetykę.

Co to jest foksyzacja?

Raport „Economista" wychwycił ogólne zjawisko: Internet, choć nie tylko on, także cała logika stabloidyzowanej debaty, premiuje wyraziste tożsamości i kawałkuje opinię publiczną. Poszczególne ośrodki medialne starają się grupować „swoich", mobilizując ich przeciw „nie swoim". Autorzy tego tekstu użyli terminu „foksyzacja", nawiązując do stacji Fox News mającej preferować opinie ponad bezstronną informację – w przeciwstawieniu do takich mediów tradycyjnych jak choćby CNN.

Jest w tym opisie trochę uproszczenia. Pewna nadwyrazistość Fox News to także reakcja na pozornie obiektywne dziennikarstwo takich stacji jak CNN, forsujących tak naprawdę liberalno-lewicowe opinie przez tematykę, dobór rozmówców i skojarzeń. Ale rzeczywiście nawet media zachodnie, przy o wiele bardziej wygaszonych ideologicznych emocjach, zaczynają przechodzić proces wtórnej polaryzacji. Tym bardziej dotyczy to mediów polskich – termin „foksyzacja" brzmi u nas szczególnie zabawnie. „Wyborcza" prezentuje jeszcze spójniejszy obraz świata niż w latach 90., ze swoimi autorami, autorytetami i tematami, a media prawicowe próbują ją naśladować.

Zarazem nie uratowało to naszych gazet przed trudnościami, w ostatnich latach zniknęło kilka do pewnego momentu odnoszących sukcesy tytułów jak „Dziennik", a zarówno opiniotwórcza niegdyś „Wyborcza", jak i „Fakt", okrążający ją od strony popularnej, mają dziś kłopoty ze spadkiem nakładów. Wszystkie gazety tną koszty i szukają ratunku, a to w pospiesznej tabloidyzacji, a to w specjalizacji, zwykle z ograniczonym albo żadnym sukcesem. Są i wyjątki od tej reguły: ekspansja prawicowych tygodników – istniejącej już „Gazety Polskiej" i nowo utworzonego „Uważam Rze" – ujawniła po katastrofie smoleńskiej głód pewnego typu przekazu. Na ile to trwałe zjawisko? Nie wiemy.

Od dawna widać u nas kryzys rozmaitych form tradycyjnego dziennikarstwa, zwłaszcza tak zwanego śledczego. I można do woli dyskutować, ile tu oportunizmu naczelnych i wydawców, a ile braku potrzebnych środków finansowych, ale Internet, ma się rozumieć, tej luki nie wypełnił. Tak jak na całym świecie nowe byty internetowe są na razie rachityczne i nie śmierdzą groszem, zwłaszcza te niezwiązane z tradycyjnymi mediami.

Choć najsłynniejsza chyba blogerka Kataryna była świetna w wychwytywaniu braków i sprzeczności w publikacjach gazet mainstreamowych, sama nie dokonała przełomowego odkrycia, o co zresztą trudno mieć pretensje, skoro robi po godzinach coś, co nie udawało się dobrze opłacanym dziennikarzom zawodowym. To rodzi zresztą paradoksalne zjawisko. Polscy internauci (zwłaszcza prawicowi), wciąż wieszcząc radośnie zagładę tradycyjnej prasy, nadal najchętniej dyskutują o jej informacjach i opiniach.

Polska bez gazet

W Polsce kryzys prasy nałożył się na inne zjawisko. Nasze media zawsze były bardziej nachylone w jednym kierunku, a planowa polityka triumfującej dłużej niż jakakolwiek wcześniejsza partia Platformy Obywatelskiej, wpływającej nawet na decyzje poszczególnych wydawców (Axela Springera, a ostatnio także wydawcy „Rzeczpospolitej") zmieniła ten przechył w dominację. Stąd traktowanie Internetu przez wielu zwolenników prawicy jako ostatniej deski ratunku.

Nienawiść do mainstreamowych dziennikarzy można zrozumieć. Zwłaszcza w latach 90. „Wyborcza" była czymś więcej niż gazetą. Była urzędem nauczycielskim nie zawsze wpływającym skutecznie na decyzje wyborcze zwykłych Polaków, za to porządkującym świat ludziom innych mediów, stacji radiowych i telewizyjnych, którzy decydowali o tematach debaty. Co więcej, o ile na przechylonym w lewo amerykańskim rynku medialnym Dan Rather poniósł konsekwencje swojej „lekkomyślności", w Polsce Jacek Żakowski kłamiący ostentacyjnie i z upodobaniem, jest fetowany przez branżowe pismo dziennikarskie „Press" jako nieomal idealny felietonista. Najgorsze dziennikarskie zachowanie nie pociąga za sobą żadnych kłopotów.

A zarazem radość prawicowej publiczności, że tradycyjne gazety giną, jest radością na wyrost. Bez wątpienia mieliśmy w Polsce opinię publiczną mocno zdeformowaną. Ale dziś, bez silnych prasowych tytułów, nie będziemy mieli żadnej. Wizja, że to blogosfera patrzy władzy na ręce, jest wizją złudną – nie ma do tego narzędzi i przemawia wyłącznie do swoich. Fenomen afery Rywina z jej moralnym ożywieniem adresowanym do wszystkich, w jakimś stopniu wciągającym i media, i to także te mainstreamowe, jest już dziś nie do powtórzenia.

O ile medialny mainstream odpowiada na kryzys tradycyjnych mediów (do pewnego stopnia i elektronicznych) ucieczką w inforozrywkę, plotki, o tyle część medialnych ludzi prawicy szuka ucieczki w okopaniu się – na pozycjach silnej identyfikacji, także partyjnej. Możliwe, że nie widzą innej drogi, ale wykonanie zakrawa na groteskę. Ostatnio jeden z publicystów „Gazety Polskiej" ogłosił, że badani pod kątem przeszłości (czy zawsze popierali to co my) będą nawet blogerzy, a Kataryna, dawny autorytet tych środowisk, została potraktowana jako szkodliwy intruz, bo nie zgadzała się z jedną z publikacji „GP". Nie wiem, w jaki sposób te środowiska chcą „weryfikować" blogerów. Wiem, że tego typu deklaracje nie mają nic wspólnego z jakkolwiek pojmowanym wolnym dziennikarstwem.

Herezja Wildsteina

Najsmutniejsza jest zagłada samego zawodu dziennikarza, pojmowanego jako ktoś, kto szuka faktów. Jedni zmieniają się w media workerów raczej przetrawiających cudze informacje i szukających tylko tego, co jest potrzebne ich mocodawcom. Inni pozostają komentatorami oglądającymi się wiecznie na to, co powie ich publiczność, i czekającymi na jej oklaski.

 

Model dziennikarza nauczyciela narodu z lat 90. był nie do zniesienia. Kojarzył się z pychą Unii Demokratycznej, jej przekonaniem, że społeczeństwo to dzicz, której nie można obdarzać nadmiernym zaufaniem. Ale wzór autora, który dzięki internetowym linkom poznał rynek i pisze tylko to, czego oczekują od niego najskrajniejsze grupy jego czytelników, także nie jest zdrowy.

Czy taka jest przyszłość dziennikarstwa światowego? Nie wiem. Raport „Economista" nie udziela odpowiedzi na to pytanie. Jeśli miałaby to być przyszłość polskiego dziennikarstwa, pora ten zawód zmienić. Bronisław Wildstein, występując kiedyś ze mną w telewizyjnej audycji, powiedział, że miarą dziennikarskiej niezależności nie jest wojowanie z własnym naczelnym czy wydawcą (choć czasem trzeba wojować), ale odwaga przeciwstawienia się czasem swoim przyjaciołom i swoim czytelnikom (albo widzom). Chyba nie ma gorszej pory na głoszenie takiej herezji.

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne