Niedawny raport „The Economist" o stanie mediów nie wywołał dreszczu emocji, bo wszystko było jasne już przed jego publikacją. On tylko zebrał i usystematyzował fakty i dane. Pytanie: „Kto zabił gazetę", będące tytułem jednej z części, nie wywołuje bezsenności u obywateli świata.
Tym bardziej w Polsce, choć u nas akurat skutki mogą być bardziej dramatyczne niż gdzie indziej. Możliwe, że nad Wisłą to być albo nie być społeczeństwa obywatelskiego, i to w najszerszym tego słowa znaczeniu. Ale gazeta umiera w milczeniu.
Internet morderca
Dane są bezlitosne. Po pierwsze, spośród mediów zyskuje tylko Internet (pytanie, czy jest to medium czy nośnik komunikowania się, odkładam). Traci lekko nawet telewizja (i nieco zapomniane radio). Gazety tracą porządnie. Przynajmniej w tych regionach, które nas z naturalnych powodów interesują najbardziej.
Bilans światowy nie jest nawet katastrofalny, w latach 2005 – 2009 mamy wciąż lekki przyrost dzięki Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej, a więc regionom cywilizacyjnie, pomijając wyjątki, zapóźnionym. Przykładowo w Indiach rozpowszechnianie płatnej prasy zwiększyło się w tym czasie aż o 39 procent.
Ale w Europie mamy ubytek o 8 procent, w Ameryce Północnej o 11 procent, w Australii i Oceanii o 6 procent. Czyli wszędzie tam, gdzie prasa zdawała się być potęgą i elementem cywilizacyjnego dorobku wielu pokoleń. Gdzie stanowiła ważny element kontroli obywatelskiej nad władzą.
Gregor Weller, dawny szef strategii koncernu Axel Springer, przewiduje, że do roku 2020 rozpowszechnianie prasy zmniejszy się (czy na świecie, tego raport wyraźnie nie precyzuje) nawet o 50 procent. Jej dochody z reklamy obrazkowej mają się zmniejszyć o 30 procent. Z reklamy opisowej (np. ogłoszenia drobne) – nawet o 90 proc. Gazety przestają więc być dochodowym biznesem.
Watergate? To kiedyś
Na pytanie: kto zamordował gazety, „The Economist" odpowiada prosto: Internet. Jeden z twórców jego potęgi Amerykanin Craig Newmark, założyciel strony Craiglist, był nawet nazywany zabójcą prasy. Proste twierdzenie – piszę to już od siebie – że to tylko zmiana nośnika – byłoby oczywiście nieprawdziwe. Teksty w Internecie pisze się inaczej i czyta całkiem inaczej. To zasadnicza zmiana stylu komunikowania się, a przy okazji wręcz stylu życia konsumentów.
Ale nawet gdyby była to tylko zmiana nośnika, rzecz nie przedstawia się różowo. Kolejny cytowany przez „Economist", Larry Kilman z World Association of Newspapers, zapewnia: „Widownia jest większa niż kiedykolwiek. To nie jest problem widowni, to problem pieniędzy".
Kryje się w tym nieśmiała nadzieja dziennikarzy, że da się przenieść tradycyjne media, choćby w pewnej części, do Internetu właśnie, jeśli tylko pokona się trudności organizacyjne. Ale werdykt „Economista" brzmi bezlitośnie: Internet zarabia na razie na reklamie zaledwie 20 procent sum uzyskiwanych przez media tradycyjne. I raczej się to w najbliższym czasie nie zmieni, bo wobec rozproszenia internetowej komunikacji, istnienia milionów stron, wartość strony pojedynczej jest i będzie dużo mniejsza niż wartość miejsca w papierowej gazecie.
Ma to gigantyczne konsekwencje, o których „Economist" pisze zdawkowo, ale które warto znać i rozumieć. Skoro na razie w Internecie trudno o silne i niezależne finansowo byty medialne, pytanie o kontrolną rolę prasy staje się palące. Mnie zawsze przychodzi w tym momencie do głowy przykład najprostszy: w jaki sposób doszło do wykrycia na początku lat 70. amerykańskiej afery Watergate.
Początkiem była informacja zwykłego reportera „Washington Post", który rutynowo dyżurował w waszyngtońskim sądzie, śledząc wstępne rozprawy, o grupie mężczyzn aresztowanych w trakcie włamania do kwatery demokratów. Kogo będzie stać w przyszłości na utrzymywanie takiego reportera?
Tę funkcję mogą pełnić internauci, czasem aspirujący do roli tak zwanych społecznych dziennikarzy, odpowiedzą ci, którzy w zagładzie gazet upatrują raczej szansy na triumf nieskrępowanej myśli niż zagrożenia. Takich na świecie nie brakuje i zmiany na medialnym rynku nie są naturalnie ich winą. Ale czy ci „społeczni" będą ją pełnić tak systematycznie jak zawodowcy? A jeśli nawet, to przecież na końcu tej drogi byli Woodward i Bernstein, którym gazeta płaciła za wielotygodniowe śledztwo, podczas którego nie robili nic innego. Na takie śledztwa nie stać ani biednych internetowych portali, ani tym bardziej amatorów.
Uwikłana w tysiące kompromisów i ograniczeń, politycznych i biznesowych, dawna gazeta była jednak zawsze maszyną. Brak takich maszyn, traktowany przez internetowych „wolnościowców" jako symbol zwycięstwa nad establishmentem, oznacza prawdopodobnie zanik dziennikarstwa śledczego lub przynajmniej jego wydatne ograniczenie.
A w szerszym sensie oznacza wątpliwość: czy rozproszone, nieprofesjonalne i biedne „dziennikarstwo" internetowe jest w stanie skutecznie patrzeć na ręce: rządowi, administracjom różnych szczebli, korporacjom, establishmentowi. Przecież to instytucje potężne i bogate, znające tysiące sposobów, aby ukrywać swoje rozmaite tajemnice. Internauci, czasem aspirujący do roli tak zwanych społecznych dziennikarzy, mają chęci, aby się przez te tajemnice przedrzeć. Ale czy same chęci wystarczą?
Luter pierwszym blogerem?
Economist", będący tradycyjną gazetą, choć szukającą szczęścia i w sieci, jest dla nowych trendów wyrozumiały. Wita je raczej z życzliwym zainteresowaniem niż z niepokojem, nawet jeśli to dobra mina do złej gry. W raporcie czytamy, jak Craig Newmark opisuje dziennikarstwo obywatelskie jako sięganie do źródeł, jakimi mają być dawne pisma ulotne i pamflety produkowane w starej Ameryce przez takich ludzi jak Thomas Payne, którego „Common Sense" z 1776 roku przyczynił się do wybuchu wojny o niepodległość. Padają nawet odleglejsze paralele, choćby z tezami Martina Lutra przybitymi na drzwiach wirtemberskiej katedry.
Bohaterami, jeśli nie pozytywnymi, to budzącymi zaciekawienie, są w raporcie tacy ludzie jak Ariadna Huffington, założycielka liberalnego portalu politycznego „Huffington Post", czy nawet Julian Assange, twórca WikiLeaks. I trudno odmówić tym uwagom pewnej słuszności: przecierają oni niewątpliwie nowe szlaki. Internetowe debaty poszerzają krąg ludzi zaangażowanych w sprawy obywatelskie, łącznie z klasyczną polityką. Internetowe teksty, prostsze i bardziej skondensowane niż gazetowe, niosą wiele tematów i zagadnień pod współczesne strzechy.
A jednak choćby przykładowe WikiLeaks jest symbolem zarówno siły, jak i słabości tej nowej medialnej aktywności. Raport „The Economist" uznaje jego filozofię ujawniania wszystkiego, od e-maili Sary Palin po dokumenty amerykańskich służb dyplomatycznych, za triumf transparentności. Ale przecież, pomijając już polityczne i moralne wątpliwości wobec tej filozofii, ważne medium społecznościowe odgrywa tu zaledwie rolę rury do wypluwania informacji jak leci.