Bitwa na głosy

Było tak, jakby inżynier Karwowski z „Czterdziestolatka" porzucił budowanie socjalizmu i ruszył na wojnę z systemem. Pierwsza audycja Radia Solidarność poszła w eter 30 lat temu

Publikacja: 14.04.2012 01:01

Rozprawa twórców Radia Solidarność, Zofii i Zbigniewa Romaszewskich, 17 lutego 1983. Na zdjęciu towa

Rozprawa twórców Radia Solidarność, Zofii i Zbigniewa Romaszewskich, 17 lutego 1983. Na zdjęciu towarzyszą im obrońcy, mec. Jan Olszewski (po lewej) i mec. Stanisław Szczuka

Foto: EAST NEWS

Impulsem było wprowadzenie stanu wojennego. Zbigniew Romaszewski – fizyk, który ledwo w październiku 1980 r. doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk – kilkanaście miesięcy później, już w ukryciu, przygotowywał program scentralizowanego oporu. I wpadł na pomysł, że podziemna „Solidarność" musi mieć swoje radio. – Przeczytaliśmy dokładnie dekret o stanie wojennym, było w nim nawet o karze śmierci. Uznaliśmy, że z tym to chyba trochę przesadzają, jednak wyroki zapadały wtedy spore. Ale zdecydowaliśmy, że spektakularne pokazanie, że „Solidarność" nie skapitulowała, jest ważne. Podjęliśmy więc ryzyko – opowiada pomysłodawca i twórca Radia Solidarność.

Prof. Jan Hanasz, stypendysta wydziału astrofizyki australijskiego instytutu naukowego CSIRO w Sydney i szef pierwszego polskiego eksperymentu kosmicznego na satelicie Interkosmos-Kopernik 500, pracował wtedy w toruńskiej filii Centrum Astronomicznego. Choć należał do „Solidarności" już od 1980 r., wcześniej w działalność opozycyjną nie był zaangażowany: – Stan wojenny był jednak czymś ostatecznym, spowodował wewnętrzne poruszenie. To było powszechne odczucie. Dzięki temu można było znacznie łatwiej skompletować drużynę – mówi.

Wojna na wynalazki

W ciągu kilku miesięcy nastąpiła pełna mobilizacja. Po raz pierwszy na taką skalę komunie przeciwstawiła się hołubiona przez władzę polska inteligencja techniczna. Inżynierowie, fizycy, chemicy, mechanicy, laboranci. Pojedynek odbywał się nie na manifestacje i rzucane kamienie, ale na pomysły, wynalazki, myśl techniczną. – Na potrzeby radia pracowało wiele instytutów badawczych. Nie było tygodnia, żeby nie docierały do nas jakieś prototypy. Liczba rozwiązań, które proponowali nam naukowcy, była gigantyczna – opowiada Romaszewski.

Rozgłośnie w regionach powstawały niezależnie od siebie. Radio Solidarność Wrocław pierwsze próby nadawania podjęło już w styczniu 1982 r. Wykorzystano anteny montowane na pokrytym blachą dachu Politechniki Wrocławskiej. – To, co nadawaliśmy, było odbierane nawet w Anglii. Jednak to nie było radio służące do przekazu informacji propagandowej, masowej, tylko do komunikowania się między poszczególnymi ośrodkami oporu w Polsce – opowiadał Kornel Morawiecki, wówczas zastępca szefa Regionalnego Komitetu Strajkowego.

Pierwszy klasyczny nadajnik radiowy Komar – nazwany tak ze względu na swe mikre gabaryty – skonstruował inż. Ryszard Kołyszko. Do pracy przystąpił tuż po wydarzeniach bydgoskich, kiedy „Solidarność" doszła do wniosku, że trzeba stworzyć niezależny system łączności między zakładami pracy. Gdy ogłoszono stan wojenny, inżynier był gotów do testowania swego wynalazku. Wraz z synami sprawdzał zasięg aparatu, wysyłając w eter dźwięki muzyki. W końcu jednak nadszedł dla urządzenia czas prawdziwej próby – w Wielki Poniedziałek, 12 kwietnia 1982 r., Janusz Klekowski i Marek Rasiński weszli do budynku na rogu Grójeckiej i Niemcewicza – tam, gdzie mieściła się kiedyś kawiarnia Słoneczna. Wdrapali się na poddasze, weszli do windziarni i nadali pierwszą audycję Radia Solidarność.

Miejsce ciche, bezpieczne, z dobrym zasilaniem wybrali wcześniej. Przez okienko w dachu wystawili sześciometrową wędkę szczupakówkę z przymocowaną na końcu anteną. Punktualnie o godzinie 21 puścili Komara w ruch i na falach UKF rozbrzmiały skoczne takty grane na flecie przez Klekowskiego – „Siekiera, motyka". To Zofia Romaszewska uparła się, by nie epatować słuchaczy podniosłą, pompatyczną muzyką. Miało być lekko, ale jednocześnie nawiązywać do stanu wojny władzy ze społeczeństwem.

Romaszewska była też pierwszą spikerką. Jej zapowiedź: „Tu Radio Solidarność" przeszła do historii. – Wyjaśniliśmy, dlaczego robimy radio, i podaliśmy informację, że aresztowany Staszek Matejczuk jest torturowany na Mokotowie. Było to o tyle istotne, że dwa dni później Staszek był filmowany, jak się świetnie czuje, robi przysiady, pompki. A prawda jest taka, że po tej audycji tortury ustały – wspomina Romaszewski. Na koniec – by się dowiedzieć, jaki zasięg ma audycja – poprosili, żeby osoby, które jej słuchają, gasiły i zapalały światło. Kiedy zobaczyli z dachu całą Warszawę po horyzont migającą światłami, omal się nie popłakali.

Z drugą audycją, nadawaną przed obchodami 1 Maja, poszło nieco gorzej. Zapowiadano ją z dużym wyprzedzeniem, dzięki czemu zastępy milicji, SB, ZOMO i wojska miały okazję solidnie przygotować się do działania. Sprowadzono dodatkowe pelengatory – urządzenia służące do wykrywania nadajników. Z NRD wypożyczono specjalny helikopter. Latał nad ulicami sinymi od milicyjnych mundurów. Ekipa Solidarności również była przygotowana, jednak – jak to w konspiracji – przemówienie ukrywającego się Zbigniewa Bujaka dotarło w ostatniej chwili.

Ktoś wpadł zatem na pomysł, by taśmę z nagraną audycją po prostu przeciąć, a przemówienie doklei się skoczem. – Audycja leci, podajemy, gdzie ma się odbyć manifestacja, dochodzi do przemówienia Bujaka. I... zapada cisza. Ludzie myśleli, że Bujaka zatrzymali. Na milicjantów z okien posypały się śmieci, doniczki. Prawda zaś była taka, że w miejscu sklejenia przerwała się taśma – opowiada Romaszewski, któremu szczególnie żal było mocnego akcentu muzycznego na koniec audycji: brawurowego wykonania pieśni „Czerwony sztandar", rewolucyjnego hymnu polskiego proletariatu rozpoczynającego się od słów „Krew naszą długo leją katy".

Odlotowa technika

Inną technikę nadawania, odlotową w pełnym tego słowa znaczeniu, stosowała Solidarność w Toruniu. Wymyślili ją na co dzień zagrzebani w uczelnianych laboratoriach Jerzy Wieczorek i Andrzej Jeśmianowicz. Pasją Jeśmianowicza były szybowce. Fruwając w chmurach, porozumiewał się z kolegami za pomocą prowizorycznych nadajników. Wiedział, że umieszczony na odpowiedniej wysokości nadajnik o mocy zaledwie 1 wata wystarcza, by nawiązać łączność między Wrocławiem a Białymstokiem. Wieczorek wpadł zaś na pomysł, by do podniesienia nadajnika użyć balonu.

Próby techniczne wykazały, że do uniesienia w powietrze jednego nadajnika o wadze 0,6 kg potrzeba sześciu balonów o średnicy 0,6 m. Do napełnienia tych balonów wystarczy zaś jedna dziesięciolitrowa butla napełniona wodorem. Za balony posłużyły dętki do piłek plażowych, które akurat można było kupić w Smyku w Warszawie. Wodór pozyskali z pracowni prof. Jerzego Tomaszewskiego, kierownika Katedry Chemii Technicznej na Uniwersytecie. Jego pracownicy przetankowali go konspiratorom do butli po gaśnicy.

Godzina zero dla Radia Solidarność Toruń wybiła 8 listopada 1982 r. Na ten wieczór Toruński Informator Solidarności zapowiedział emisję audycji. Po zmroku prof. Hanasz i jego ekipa naukowców pojechali samochodami w miejsce, gdzie Drwęca zlewa się z Wisłą. Tego dnia wiatr miał stąd wiać w stronę Torunia. Wypuścili na balonach nadajnik z piętnastominutowym opóźniaczem emisji i odjechali. – Okazało się, że to działa! W drodze powrotnej słuchaliśmy audycji – uśmiecha się prof. Hanasz. Skala zasięgu przekroczyła ich oczekiwania. Radio Solidarność Toruń było słychać nawet w Wąbrzeźnie, Chełmnie, Grudziądzu, Inowrocławiu.

Toruński sposób emisji – z powietrza – był bezpieczniejszy. Wiązał się jednak z każdorazową utratą sprzętu. Metoda stacjonarna pozwalała zaś na wielokrotne użycie nadajników i kaset. A ze sprzętem, zwłaszcza w początkach radia, było krucho.

Grzegorz Buczek, który w strukturach Radia Solidarność odpowiadał za koordynację emisji, a między innymi organizował dystrybucję kaset z audycjami i sprzętu nadawczego, opowiada, że na początku musiał pilnować, by każda z kaset wracała. Po emisji się ją kasowało i nagrywało następną audycję. Dopiero później ktoś załatwił nowe kasety ze Stilonu Gorzów, potem także zagraniczne.

Z czasem profesjonalizował się także sprzęt nadawczy. Lekkie, o małej mocy Komary zostały zastąpione przez potężne, ale silne Berty. – Nie pamiętam, bym dysponował sprzętem importowanym. Wszystko było wykonywane przez techników podziemia i nieraz przekornie podpisywane „made in Solidarność" – opowiada Buczek. Z zagranicy ściągali jedynie podzespoły, zwłaszcza tranzystory wysokiej mocy. Były objęte embargiem na oficjalny import do krajów RWPG, ale kontakty „Solidarności" sprawiały, że opozycja mogła je kupić.

Dobry gust zagłuszaczy

W dużych miastach pelengatory niewiele zdziałały, po pewnym czasie SB zmieniła więc taktykę. Zamiast wykrywać, zaczęła zagłuszać. – Po dwóch minutach, kiedy to bohatersko podejmowali próbę zlokalizowania nadawcy, włączali zagłuszanie. Nazywaliśmy to „dyskoteką Kiszczaka" – śmieje się Romaszewski. Andrzej Gelberg, szef Radia Solidarność Program Trzeci, docenia gust muzyczny „zagłuszaczy". – Dostrajali się do rówieśników. Puszczali głównie Presleya i Beatlesów. Muzykę, która i mnie się podobała – opowiada.

Cały czas musiała zatem toczyć się wojna technologiczna, którą konspiratorzy zwykle wygrywali. – Pod koniec  1985 r. pojawił się sprzęt nadający na częstotliwościach telewizji, praktycznie niewykrywalny przez milicję i służby – wspomina Paweł Badzio, wówczas członek zespołu Radia Solidarność, dziś dziennikarz, a także szef Stowarzyszenia Podziemnego Radia Solidarność.

W Toruniu SB, nie mogąc poradzić sobie z Radiem Solidarność, postanowiła nagrać fałszywkę. Zaczynała się tradycyjnie od „Siekiery, motyki" i zapowiedzi „Tu radio Solidarność". Potem jednak szły oświadczenia rzekomych lokalnych struktur „Solidarności" wzywające do zachowania spokoju, niemanifestowania i ujawniania się. – Niektórzy się na to dali nabrać, chociaż na innej częstotliwości w tym samym czasie szła audycja oryginalna – wspomina prof. Hanasz.

Po emisjach audycji SB organizowała obławy na rogatkach miast. – Nadawaliśmy spod Skierniewic, z budynku położonego w lesie. Zgodnie z instrukcją zostawiliśmy radiostację, ale wracaliśmy samochodem na warszawskich numerach. Samochód zatrzymała milicja. Zacząłem opowiadać częściowo prawdziwą historię, że oto sąsiada swojego przywiozłem tu do warsztatu w związku z pogrzebem. W bagażniku samochodu mieliśmy zaś odnowiony krzyż na grób jego mamy. Oni zrozumieli, że pogrzeb się szykuje, i nas puścili – opowiada Buczek.

Obława zatrzymała też wracającą po kolejnej emisji grupę toruńską. Przekonująco wytłumaczyli, że są astronomami i wracają właśnie z obserwatorium. Milicji bardziej podejrzani tego dnia wydali się działacze zarządu ZSMP, którzy mieli nieszczęście wracać tego dnia z zepsutym telewizorem. Zatrzymano ich, postawiono pod ścianą i wypuszczono dopiero wtedy, gdy szef SB w Toruniu potwierdził ich tożsamość.

Zaangażowanym w podziemne radio nie wolno było brać udziału w innej konspiracji. Składali przysięgę wzorowaną na „Solidarności Walczącej", której treść była z kolei oparta na przysiędze AK. Ślubowali walczyć o niepodległość Polski, celem była walka z komuną, a rota kończyła się słowami: „Tak mi dopomóż Bóg". Paweł Napieralski, który pracował dla Radia Solidarność w Poznaniu, miał wtedy 22 lata. Pamięta podniosły moment składania przysięgi przed szefową Jadwigą Sulikowską. Ze względów konspiracyjnych odbywało się to pod pomnikiem Gagarina w poznańskim parku. Do zaprzysiężenia potrzebny był świadek. O umówionej porze stawił się więc brodacz z postawionym kołnierzem. – Nie powiedział ani słowa, wysłuchał powtarzanej przeze mnie roty, po czym odwrócił się i odszedł. Był tak głęboko zakonspirowany, że do dziś nie udało mi się ustalić jego tożsamości. Wiele lat później rozmawiałem o nim z Jadwigą Sulikowską, ale ona także nie mogła sobie przypomnieć, kim był – śmieje się Napieralski.

Major Kedywu zaleca tchórzliwość

Przy ścisłych regułach bezpieczeństwa wpadek było jednak sporo. Już lata 1982 – 1983 to w Warszawie pasmo aresztowań kolejnych szefów Radia Solidarność. Zofia i Zbigniew Romaszewscy zostali zatrzymani, gdy SB zgarnęła emiterów, którzy nadawali na Rakowcu. Romaszewski dostał cztery i pół roku, jego żona – trzy lata, reszta grupy od roku do dwóch lat. Kiedy siedzieli na Rakowieckiej, mieli jednak szansę przeżyć najwspanialszego sylwestra w życiu. – Punktualnie o północy usłyszeliśmy znany sygnał, głos żony zapowiedział: „Tu Radio Solidarność", a przemówienie do nas wygłosił Zbyszek Bujak. Więzienie ożyło, w celach walono w miski, a lekko naalkoholizowani strażnicy biegali w panice po korytarzach. A my mieliśmy radość i satysfakcję – opowiada Romaszewski. Audycja szła z tzw. gadały, czyli radiomagnetofonu ze wzmacniaczem umieszczonego na dachu sąsiadującego z więzieniem budynku.

Po kolejnych aresztowaniach sieć Radia Solidarność odbudował na Mazowszu Wojciech Stawiszyński, szef Armenii, czyli zakonspirowanego zaplecza techniczno-organizacyjnego Mazowsza. – Przejąłem dowodzenie radiem czy raczej resztkami, które z radia zostały. Teksty powstawały w mieszkaniu na ulicy Filtrowej, ich nagrywaniem zajmował się Mariusz Chudzicki. Jedną ze spikerek była lekarka Barbara Vertun, która czytała teksty pięknym, ciepłym głosem. W materiałach IPN znalazłem informację, że SB brała próbki głosów od aktorów, by ją zidentyfikować.

Andrzej Gelberg, twórca Programu Trzeciego Radia Solidarność – działającego niezależnie od Jedynki – wspomina, że zasad konspiracji uczył ich major Kedywu. – Zalecał, by wyrobić sobie w środowisku opinię człowieka tchórzliwego. Kiedy więc jedna ze znajomych z zapałem relacjonowała mi, jak po wysłuchanej audycji Radia Solidarność gasiła i zapalała światło, zapytałem ją: „Ty się nie bałaś?". Spojrzała na mnie z pogardą. A ja tę audycję nadawałem – śmieje się Gelberg.

W strukturach radia prawie nie było donosicieli. Wpadki powodowało najczęściej to, że ludzie nie przestrzegali zasad bezpieczeństwa. Podstawowa reguła głosiła, że sprzęt po emisji wynosi się dopiero po kilku dniach. Wojciech Skowron, zachęcony ciszą i spokojem w okolicy, wyszedł ze sprzętem tuż po emisji audycji w Skierniewicach. Natychmiast został zatrzymany. Nie wiedział, że blok, z którego nadawał, jest pod stałą obserwacją, mieszka w nim bowiem opozycjonistka Anna Urbanowicz. Czasem konspiratorzy po prostu mieli pecha. Pawła Napieralskiego złe przeczucie dręczyło już wcześniej. Kilka dni przed wpadką, podczas spotkania ich pięcioosobowej grupy – mieli w planach założenie drukarni – obstawiali, jakie wyroki mogą dostać, gdy coś złego się zdarzy. 28 listopada 1983 r. nadawał z bloku na poznańskim Osiedlu Wielkiego Października, dziś Pod Lipami. Audycja trwała 12 minut i 25 sekund, podczas jej trwania wyciągnął z kieszeni notatnik i rotę przysięgi – tego dnia miał przyjąć do grupy kolejną osobę. Zostawił wszystko koledze, a na pożegnanie rzucił: „W razie czego zajmij się tym, najprawdopodobniej szybko się nie zobaczymy.".

Wychodził z bloku z nadajnikiem, otworzył drzwi do klatki schodowej i zobaczył plecy w skórzanej kurtce. – Mężczyzna odwrócił się do mnie, pokazał legitymację i przedstawił się: Służba Bezpieczeństwa. Wtedy zorientowałem się, że to koniec pracy w radio. Nie myślałem o swoim losie, tylko o tym, by nikogo poza mną nie złapali – opowiada Napieralski. Odmówił składania zeznań, dzięki czemu pozostał jedynym, którego aresztowano. Dostał półtora roku. Odsiedział rok i tydzień. Po wielu latach w IPN odnalazła się kaseta, na której zachował się donos, przez który wpadł. – W sąsiednim bloku mieszkał „porządny" obywatel, który poczuł obowiązek poinformowania SB o tym, że słyszy radio.

Prof. Hanasz wraz ze współpracownikami został aresztowany nie za radio, lecz za telewizję. – W 1984 r. uznaliśmy, że zasięg ludzi, do których docieramy za pomocą Radia Solidarność, jest niewielki. Odbierali nas bowiem sympatycy, czyli już przekonani. A my marzyliśmy, by dotrzeć do ludzi nawet wbrew ich woli. Takie szanse dawała telewizja – opowiada Hanasz. SB aresztowała ich po drugim nadanym programie.

Ostatnią audycję Radio Solidarność nadało dwa dni po ogłoszeniu wyników wyborów w czerwcu 1989 r. – Uznaliśmy, że przychodzi wolna Polska i nasza rola się zakończyła – tłumaczy Andrzej Gelberg.

Reaktywacja u Skowrońskiego

Na pomysł, by Radio Solidarność znowu zaczęło nadawać, wpadli podczas spotkania poświęconego organizacji obchodów 30. rocznicy pierwszej audycji. Andrzej Gelberg w oparach dymu – nie uległ bowiem politycznej poprawności i nadal przypala jednego papierosa od drugiego – rzucił: „A może byśmy to radio reaktywowali?".

Radio Solidarność od kilku miesięcy znów działa. W Internecie, a także gościnnie w Radiu Wnet Krzysztofa Skowrońskiego. O nowym-starym radiu Gelberg mówi: – Nie zajmujemy się sprawami trzecio- czy czwartorzędnymi. Staramy się robić lekkie audycje, ale na poważne tematy.

Powodem, dla którego część środowiska Radia Solidarność po raz kolejny chce zabrać głos, jest rozczarowanie. Wojciech Stawiszyński, szef Radia Solidarność, od 1983 r. do końca jego nadawania w 1989 r., trzy lata temu uciekł z Warszawy. Zamieszkał w Puszczy Augustowskiej: – To jest wygnanie dobrowolne, tak chciałem, tu mi dobrze jest. Nie wychylę nogi z lasu, póki w Polsce się coś nie zmieni – mówi.

Prof. Janusz Hanasz na pytanie, czy nie żałuje zaangażowania i ryzykowania kariery, odpowiada: – To jest pytanie o priorytety. W stanie wojennym wielu ludzi musiało sobie takie pytania zadawać. Wielu odpowiadało: „Moja kariera jest dla mnie ważniejsza". Nie twierdzę, że to była zła odpowiedź. Ale ciągle mam wrażenie, że tylko dzięki takim inicjatywom jak nasze Polska jawiła się na Zachodzie jako kraj, który nie toleruje komunizmu. A ja? Gdybym nie siedział, gdyby nie było procesu, to coś by mi umknęło. A tak trafiliśmy z kolegami do rozdziału książki „Spectacular computer crimes".

Impulsem było wprowadzenie stanu wojennego. Zbigniew Romaszewski – fizyk, który ledwo w październiku 1980 r. doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk – kilkanaście miesięcy później, już w ukryciu, przygotowywał program scentralizowanego oporu. I wpadł na pomysł, że podziemna „Solidarność" musi mieć swoje radio. – Przeczytaliśmy dokładnie dekret o stanie wojennym, było w nim nawet o karze śmierci. Uznaliśmy, że z tym to chyba trochę przesadzają, jednak wyroki zapadały wtedy spore. Ale zdecydowaliśmy, że spektakularne pokazanie, że „Solidarność" nie skapitulowała, jest ważne. Podjęliśmy więc ryzyko – opowiada pomysłodawca i twórca Radia Solidarność.

Prof. Jan Hanasz, stypendysta wydziału astrofizyki australijskiego instytutu naukowego CSIRO w Sydney i szef pierwszego polskiego eksperymentu kosmicznego na satelicie Interkosmos-Kopernik 500, pracował wtedy w toruńskiej filii Centrum Astronomicznego. Choć należał do „Solidarności" już od 1980 r., wcześniej w działalność opozycyjną nie był zaangażowany: – Stan wojenny był jednak czymś ostatecznym, spowodował wewnętrzne poruszenie. To było powszechne odczucie. Dzięki temu można było znacznie łatwiej skompletować drużynę – mówi.

Wojna na wynalazki

W ciągu kilku miesięcy nastąpiła pełna mobilizacja. Po raz pierwszy na taką skalę komunie przeciwstawiła się hołubiona przez władzę polska inteligencja techniczna. Inżynierowie, fizycy, chemicy, mechanicy, laboranci. Pojedynek odbywał się nie na manifestacje i rzucane kamienie, ale na pomysły, wynalazki, myśl techniczną. – Na potrzeby radia pracowało wiele instytutów badawczych. Nie było tygodnia, żeby nie docierały do nas jakieś prototypy. Liczba rozwiązań, które proponowali nam naukowcy, była gigantyczna – opowiada Romaszewski.

Rozgłośnie w regionach powstawały niezależnie od siebie. Radio Solidarność Wrocław pierwsze próby nadawania podjęło już w styczniu 1982 r. Wykorzystano anteny montowane na pokrytym blachą dachu Politechniki Wrocławskiej. – To, co nadawaliśmy, było odbierane nawet w Anglii. Jednak to nie było radio służące do przekazu informacji propagandowej, masowej, tylko do komunikowania się między poszczególnymi ośrodkami oporu w Polsce – opowiadał Kornel Morawiecki, wówczas zastępca szefa Regionalnego Komitetu Strajkowego.

Pierwszy klasyczny nadajnik radiowy Komar – nazwany tak ze względu na swe mikre gabaryty – skonstruował inż. Ryszard Kołyszko. Do pracy przystąpił tuż po wydarzeniach bydgoskich, kiedy „Solidarność" doszła do wniosku, że trzeba stworzyć niezależny system łączności między zakładami pracy. Gdy ogłoszono stan wojenny, inżynier był gotów do testowania swego wynalazku. Wraz z synami sprawdzał zasięg aparatu, wysyłając w eter dźwięki muzyki. W końcu jednak nadszedł dla urządzenia czas prawdziwej próby – w Wielki Poniedziałek, 12 kwietnia 1982 r., Janusz Klekowski i Marek Rasiński weszli do budynku na rogu Grójeckiej i Niemcewicza – tam, gdzie mieściła się kiedyś kawiarnia Słoneczna. Wdrapali się na poddasze, weszli do windziarni i nadali pierwszą audycję Radia Solidarność.

Miejsce ciche, bezpieczne, z dobrym zasilaniem wybrali wcześniej. Przez okienko w dachu wystawili sześciometrową wędkę szczupakówkę z przymocowaną na końcu anteną. Punktualnie o godzinie 21 puścili Komara w ruch i na falach UKF rozbrzmiały skoczne takty grane na flecie przez Klekowskiego – „Siekiera, motyka". To Zofia Romaszewska uparła się, by nie epatować słuchaczy podniosłą, pompatyczną muzyką. Miało być lekko, ale jednocześnie nawiązywać do stanu wojny władzy ze społeczeństwem.

Romaszewska była też pierwszą spikerką. Jej zapowiedź: „Tu Radio Solidarność" przeszła do historii. – Wyjaśniliśmy, dlaczego robimy radio, i podaliśmy informację, że aresztowany Staszek Matejczuk jest torturowany na Mokotowie. Było to o tyle istotne, że dwa dni później Staszek był filmowany, jak się świetnie czuje, robi przysiady, pompki. A prawda jest taka, że po tej audycji tortury ustały – wspomina Romaszewski. Na koniec – by się dowiedzieć, jaki zasięg ma audycja – poprosili, żeby osoby, które jej słuchają, gasiły i zapalały światło. Kiedy zobaczyli z dachu całą Warszawę po horyzont migającą światłami, omal się nie popłakali.

Z drugą audycją, nadawaną przed obchodami 1 Maja, poszło nieco gorzej. Zapowiadano ją z dużym wyprzedzeniem, dzięki czemu zastępy milicji, SB, ZOMO i wojska miały okazję solidnie przygotować się do działania. Sprowadzono dodatkowe pelengatory – urządzenia służące do wykrywania nadajników. Z NRD wypożyczono specjalny helikopter. Latał nad ulicami sinymi od milicyjnych mundurów. Ekipa Solidarności również była przygotowana, jednak – jak to w konspiracji – przemówienie ukrywającego się Zbigniewa Bujaka dotarło w ostatniej chwili.

Ktoś wpadł zatem na pomysł, by taśmę z nagraną audycją po prostu przeciąć, a przemówienie doklei się skoczem. – Audycja leci, podajemy, gdzie ma się odbyć manifestacja, dochodzi do przemówienia Bujaka. I... zapada cisza. Ludzie myśleli, że Bujaka zatrzymali. Na milicjantów z okien posypały się śmieci, doniczki. Prawda zaś była taka, że w miejscu sklejenia przerwała się taśma – opowiada Romaszewski, któremu szczególnie żal było mocnego akcentu muzycznego na koniec audycji: brawurowego wykonania pieśni „Czerwony sztandar", rewolucyjnego hymnu polskiego proletariatu rozpoczynającego się od słów „Krew naszą długo leją katy".

Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski