Impulsem było wprowadzenie stanu wojennego. Zbigniew Romaszewski – fizyk, który ledwo w październiku 1980 r. doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk – kilkanaście miesięcy później, już w ukryciu, przygotowywał program scentralizowanego oporu. I wpadł na pomysł, że podziemna „Solidarność" musi mieć swoje radio. – Przeczytaliśmy dokładnie dekret o stanie wojennym, było w nim nawet o karze śmierci. Uznaliśmy, że z tym to chyba trochę przesadzają, jednak wyroki zapadały wtedy spore. Ale zdecydowaliśmy, że spektakularne pokazanie, że „Solidarność" nie skapitulowała, jest ważne. Podjęliśmy więc ryzyko – opowiada pomysłodawca i twórca Radia Solidarność.
Prof. Jan Hanasz, stypendysta wydziału astrofizyki australijskiego instytutu naukowego CSIRO w Sydney i szef pierwszego polskiego eksperymentu kosmicznego na satelicie Interkosmos-Kopernik 500, pracował wtedy w toruńskiej filii Centrum Astronomicznego. Choć należał do „Solidarności" już od 1980 r., wcześniej w działalność opozycyjną nie był zaangażowany: – Stan wojenny był jednak czymś ostatecznym, spowodował wewnętrzne poruszenie. To było powszechne odczucie. Dzięki temu można było znacznie łatwiej skompletować drużynę – mówi.
Wojna na wynalazki
W ciągu kilku miesięcy nastąpiła pełna mobilizacja. Po raz pierwszy na taką skalę komunie przeciwstawiła się hołubiona przez władzę polska inteligencja techniczna. Inżynierowie, fizycy, chemicy, mechanicy, laboranci. Pojedynek odbywał się nie na manifestacje i rzucane kamienie, ale na pomysły, wynalazki, myśl techniczną. – Na potrzeby radia pracowało wiele instytutów badawczych. Nie było tygodnia, żeby nie docierały do nas jakieś prototypy. Liczba rozwiązań, które proponowali nam naukowcy, była gigantyczna – opowiada Romaszewski.
Rozgłośnie w regionach powstawały niezależnie od siebie. Radio Solidarność Wrocław pierwsze próby nadawania podjęło już w styczniu 1982 r. Wykorzystano anteny montowane na pokrytym blachą dachu Politechniki Wrocławskiej. – To, co nadawaliśmy, było odbierane nawet w Anglii. Jednak to nie było radio służące do przekazu informacji propagandowej, masowej, tylko do komunikowania się między poszczególnymi ośrodkami oporu w Polsce – opowiadał Kornel Morawiecki, wówczas zastępca szefa Regionalnego Komitetu Strajkowego.
Pierwszy klasyczny nadajnik radiowy Komar – nazwany tak ze względu na swe mikre gabaryty – skonstruował inż. Ryszard Kołyszko. Do pracy przystąpił tuż po wydarzeniach bydgoskich, kiedy „Solidarność" doszła do wniosku, że trzeba stworzyć niezależny system łączności między zakładami pracy. Gdy ogłoszono stan wojenny, inżynier był gotów do testowania swego wynalazku. Wraz z synami sprawdzał zasięg aparatu, wysyłając w eter dźwięki muzyki. W końcu jednak nadszedł dla urządzenia czas prawdziwej próby – w Wielki Poniedziałek, 12 kwietnia 1982 r., Janusz Klekowski i Marek Rasiński weszli do budynku na rogu Grójeckiej i Niemcewicza – tam, gdzie mieściła się kiedyś kawiarnia Słoneczna. Wdrapali się na poddasze, weszli do windziarni i nadali pierwszą audycję Radia Solidarność.
Miejsce ciche, bezpieczne, z dobrym zasilaniem wybrali wcześniej. Przez okienko w dachu wystawili sześciometrową wędkę szczupakówkę z przymocowaną na końcu anteną. Punktualnie o godzinie 21 puścili Komara w ruch i na falach UKF rozbrzmiały skoczne takty grane na flecie przez Klekowskiego – „Siekiera, motyka". To Zofia Romaszewska uparła się, by nie epatować słuchaczy podniosłą, pompatyczną muzyką. Miało być lekko, ale jednocześnie nawiązywać do stanu wojny władzy ze społeczeństwem.
Romaszewska była też pierwszą spikerką. Jej zapowiedź: „Tu Radio Solidarność" przeszła do historii. – Wyjaśniliśmy, dlaczego robimy radio, i podaliśmy informację, że aresztowany Staszek Matejczuk jest torturowany na Mokotowie. Było to o tyle istotne, że dwa dni później Staszek był filmowany, jak się świetnie czuje, robi przysiady, pompki. A prawda jest taka, że po tej audycji tortury ustały – wspomina Romaszewski. Na koniec – by się dowiedzieć, jaki zasięg ma audycja – poprosili, żeby osoby, które jej słuchają, gasiły i zapalały światło. Kiedy zobaczyli z dachu całą Warszawę po horyzont migającą światłami, omal się nie popłakali.
Z drugą audycją, nadawaną przed obchodami 1 Maja, poszło nieco gorzej. Zapowiadano ją z dużym wyprzedzeniem, dzięki czemu zastępy milicji, SB, ZOMO i wojska miały okazję solidnie przygotować się do działania. Sprowadzono dodatkowe pelengatory – urządzenia służące do wykrywania nadajników. Z NRD wypożyczono specjalny helikopter. Latał nad ulicami sinymi od milicyjnych mundurów. Ekipa Solidarności również była przygotowana, jednak – jak to w konspiracji – przemówienie ukrywającego się Zbigniewa Bujaka dotarło w ostatniej chwili.
Ktoś wpadł zatem na pomysł, by taśmę z nagraną audycją po prostu przeciąć, a przemówienie doklei się skoczem. – Audycja leci, podajemy, gdzie ma się odbyć manifestacja, dochodzi do przemówienia Bujaka. I... zapada cisza. Ludzie myśleli, że Bujaka zatrzymali. Na milicjantów z okien posypały się śmieci, doniczki. Prawda zaś była taka, że w miejscu sklejenia przerwała się taśma – opowiada Romaszewski, któremu szczególnie żal było mocnego akcentu muzycznego na koniec audycji: brawurowego wykonania pieśni „Czerwony sztandar", rewolucyjnego hymnu polskiego proletariatu rozpoczynającego się od słów „Krew naszą długo leją katy".
Odlotowa technika
Inną technikę nadawania, odlotową w pełnym tego słowa znaczeniu, stosowała Solidarność w Toruniu. Wymyślili ją na co dzień zagrzebani w uczelnianych laboratoriach Jerzy Wieczorek i Andrzej Jeśmianowicz. Pasją Jeśmianowicza były szybowce. Fruwając w chmurach, porozumiewał się z kolegami za pomocą prowizorycznych nadajników. Wiedział, że umieszczony na odpowiedniej wysokości nadajnik o mocy zaledwie 1 wata wystarcza, by nawiązać łączność między Wrocławiem a Białymstokiem. Wieczorek wpadł zaś na pomysł, by do podniesienia nadajnika użyć balonu.
Próby techniczne wykazały, że do uniesienia w powietrze jednego nadajnika o wadze 0,6 kg potrzeba sześciu balonów o średnicy 0,6 m. Do napełnienia tych balonów wystarczy zaś jedna dziesięciolitrowa butla napełniona wodorem. Za balony posłużyły dętki do piłek plażowych, które akurat można było kupić w Smyku w Warszawie. Wodór pozyskali z pracowni prof. Jerzego Tomaszewskiego, kierownika Katedry Chemii Technicznej na Uniwersytecie. Jego pracownicy przetankowali go konspiratorom do butli po gaśnicy.
Godzina zero dla Radia Solidarność Toruń wybiła 8 listopada 1982 r. Na ten wieczór Toruński Informator Solidarności zapowiedział emisję audycji. Po zmroku prof. Hanasz i jego ekipa naukowców pojechali samochodami w miejsce, gdzie Drwęca zlewa się z Wisłą. Tego dnia wiatr miał stąd wiać w stronę Torunia. Wypuścili na balonach nadajnik z piętnastominutowym opóźniaczem emisji i odjechali. – Okazało się, że to działa! W drodze powrotnej słuchaliśmy audycji – uśmiecha się prof. Hanasz. Skala zasięgu przekroczyła ich oczekiwania. Radio Solidarność Toruń było słychać nawet w Wąbrzeźnie, Chełmnie, Grudziądzu, Inowrocławiu.
Toruński sposób emisji – z powietrza – był bezpieczniejszy. Wiązał się jednak z każdorazową utratą sprzętu. Metoda stacjonarna pozwalała zaś na wielokrotne użycie nadajników i kaset. A ze sprzętem, zwłaszcza w początkach radia, było krucho.