Moja córeczka, która dziś jest już niemal nastolatką i nie pozwala nazywać się inaczej niż Marią, miała wtedy lat parę i była jeszcze Maryjką. Jak zawsze, szła swoją własną ścieżką, nie zawracając ojcu głowy.
Do pewnego momentu. Potem niespodziewanie pojawiło się kategoryczne żądanie.
Usłyszałem: „Tato, zrób mi zdjęcie z kurą".
Musiałem prosić o powtórzenie, zanim dotarło do mnie, że moja mała dziewczynka naprawdę chce, abym zrobił jej fotografię z tym wyjątkowo niefascynującym nielotem, udomowionym przez człowieka już 5 tysięcy lat temu i – jak mi się zdawało – będącym od zawsze kwintesencją wiejskiej zwyczajności, normalności, codzienności.
Rzeczywiście – koło Maryjki przechadzała się kura. Najzwyczajniejsza kura domowa, dziś wydaje mi się, że brązowa, ale może po prostu biała. Grzebała delikatnie w piasku pazurem, od czasu do czasu niefrasobliwie coś podziobując.
Nie przypomnę już sobie, czy udało mi się wtedy sporządzić fotograficzny portret dziewczynki z kurą, czy też może, zanim wyciągnąłem aparat, ptak, zaniepokojony nadzwyczajnym zainteresowaniem ze strony człowieka, czmychnął gdzieś w pobliskie chaszcze.
Zresztą byłem wtedy tak zaszokowany, że nie miało to większego znaczenia. Boleśnie uświadomiłem sobie, że coś, co było stałym elementem mojego dzieciństwa, jest całkowicie obce mojej córce. Że podobnie jak kura, Maryjkę zaszokowałyby wtedy inne pospolite widoki – żółciejące pole dojrzałych łanów owsa czy pełna uwodzicielskich zapachów przydomowa suszarnia, w której powoli brązowieją ogromne liście tytoniu.
Zdałem sobie sprawę, że moje dzieci żyją w zupełnie innym świecie. Choć wychowane w moim domu, są jak przedstawiciele obcej cywilizacji, spotkani w dalekich galaktykach przez Ijona Tichego, z dumą prezentujący Ziemianinowi w swoim zoo jedyne zwierzę z jego planety, dla nich egzotyczne, dla niego bardziej niż zwyczajne – muchę. Kilkadziesiąt lat w dacie urodzenia, które różni mnie od Maryjki i Misia, jest jak odległość wielu lat świetlnych w świecie „Dzienników gwiazdowych".