Potęga wirtualnego tłumu

Crowdfunding jest coraz popularniejszy. Nic dziwnego. Aby wesprzeć akcję, nie trzeba ruszać się z domu, a przesłanie pieniędzy przez Internet nie boli tak jak wyjmowanie ich z portfela.

Publikacja: 10.01.2014 19:02

Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka – to jedno z tych przysłów, które powtarzamy tak często, że właściwie nie do końca w nie wierzymy. A jednak mądrość ludowa ma rację. Prawdę i potencjał stojący za tym powiedzeniem w pełni pokazują jednak dopiero Internet i media społecznościowe. Za ich pośrednictwem z tysięcy i milionów małych „cegiełek" powstają nowe biznesy, książki i filmy, ratowane są życia, spełniane marzenia – dzięki nim zmienia się nawet polityka.

Koncept crowdfundingu lub finansowania społecznościowego – bo o nim tu mowa –  nie jest zupełnie nowy.  Według popularnej teorii jego prekursorem była XVIII-wieczna prenumerata. Autorzy (lub nieskłonni do ryzyka wydawcy) chcący wydać swoją książkę, a nieposiadający bogatego mecenasa, o pomoc w realizacji przedsięwzięcia zwracali się bezpośrednio do potencjalnych czytelników, oferując w zamian nie tylko kopię dzieła, ale czasem także i specjalne podziękowania lub umieszczenie nazwiska szczególnie hojnych subskrybentów na kartach książki.

Trzy stulecia później podobny model – w  połączeniu z technologiami pozwalającymi dotrzeć do nieograniczonej liczby odbiorców (a także łatwe, wirtualne przesyłanie zupełnie realnych pieniędzy) oraz nowocześnie brzmiącą nazwą crowdfunding – stał się hitem Internetu, wspierającym twórców nowych, kreatywnych, choć często dziwnych przedsięwzięć. Najpierw, w 2003 roku,  za pośrednictwem portalu ArtistShare i dzięki wsparciu fanów swoje artystyczne pasje mogli realizować muzycy. Potem zaś, dzięki kolejnym przedsięwzięciom kopiującym model portalu, proceder ten rozlał się na wiele innych sfer życia, nie tylko związanych z kulturą, ale również technologią.

Gdzieś poza mainstreamem

Ponieważ wszystko to dzieje się w Internecie – miejscu, gdzie najbardziej absurdalne nawet rzeczy zgodnie współżyją z tymi autentycznie odkrywczymi  – projekty walczące o wsparcie internetowego tłumu są bardzo różne. Łączy je jednak zwykle przynajmniej jedna cecha, również charakterystyczna dla sieci: niszowość.

Mamy tu więc wszystko:  „przełomowe" książki ujawniające skrywane rządowe dokumenty na temat UFO,  „radio" czytające wiadomości z Twittera, wózki zakupowe z komputerem pokładowym i nieplamiące się koszulki (woda i inne płyny spływają po nich jak po kaczce). A także urządzenia umożliwiające sterowanie papierowych samolotów za pomocą smartfona, przenośne zestawy do pędzenia bimbru, w których fermentacja trwa kilka godzin, głodujących artystów proszących o wsparcie, dopóki nie staną na nogi dzięki swojej nowej powieści, a nawet pierwszą prywatną, bezzałogową misję na Marsa.

Jak to w życiu, nie wszystkie projekty i nie wszystkie marzenia się spełniają. Przedsięwzięć, które otrzymują fundusze na realizację, jest mniej niż połowa. To właściwie rynek w czystej postaci. Ludzie głosują portfelami i otrzymują to, czego potrzebują (lub przynajmniej wydaje im się, że potrzebują). Co bowiem ważne, crowdfunding nie polega na jednostronnej relacji między twórcą a tysiącami drobnych sponsorów.

Każda „cegiełka" wiąże się z nagrodą. Wspierając powstanie płyty jednego z muzyków, dostajesz nie tylko samo nagranie, ale i prywatny koncert. Jeśli wpłacisz odpowiednio wysoką  kwotę na poczet powstania gry komputerowej lub książki, możesz stać się jednym z jej bohaterów. Za 95 dolarów możesz wysłać swoją wiadomość na Marsa wydrukowaną na jednym ze spadochronów – jeśli zaś zapłacisz 1250 dolarów, na powierzchni Czerwonej Planety wyląduje twoje zdjęcie wraz z podpisem. Stanie się tak, rzecz jasna, o ile dany projekt zbierze odpowiednią ilość pieniędzy. Jeśli nie osiągnie zamierzonego poziomu –  mikrosponsorom zwracane są pieniądze.

Nagrody rzeczowe – choć to najpopularniejsza forma – nie są jedyną taką metodą wynagradzania wspierających. „Nagrody" mogą być też stricte finansowe – jak na przykład  udziały w nowo powstającej firmie. Na tym polega bowiem druga, dynamicznie rozwijająca się gałąź finansowania społecznościowego – crowdfunding udziałowy. Proces wygląda podobnie jak w przypadku poszukiwania innych źródeł finansowania przez początkujących przedsiębiorców – z tym że inwestorami nie są firmy venture capital czy „Anioły Biznesu", ale setki i tysiące drobnych prywatnych inwestorów wpłacających (relatywnie) małe kwoty. W ten sposób powstają nowe technologiczne start-upy, platformy społecznościowe czy choćby restauracje i firmy wydawnicze – wszystko, co mogłoby przynieść inwestorom zysk.

Schemat działania finansowania społecznościowego nie jest zatem z pozoru ani szczególnie nowy, ani odkrywczy, łączy bowiem ze sobą znane elementy pozyskiwania i dawania – sponsoringu, przedsprzedaży czy licytacji charytatywnych, znanych choćby z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jednak dopiero powszechność Internetu oraz jego stale postępująca „społecznościowość" – pozwalająca na zebranie razem pomocy zupełnie obcych ludzi z zupełnie różnych stron świata – sprawia, że model ten może z powodzeniem działać.

Piłkarski klub Gravesend & Northfleet z hrabstwa Kent stał się słynny, gdy jego udziałowcami stało się 27 tysięcy internautów. Każdy z nich wpłacił po 35 funtów

Słomiany zapał

Bo być może bowiem najbardziej niezwykłą rzeczą jest to, że crowdfunding rzeczywiście działa i przynosi czasem efekty – a skala przedsięwzięć bywa naprawdę duża. Według szacunków przedstawionych przez miesięcznik „Forbes"  wartość inwestycji zrealizowanych poprzez platformy crowdfundingowe (jest ich obecnie prawie 500) w 2013 roku sięga pięciu miliardów dolarów i rośnie ona niemal w postępie geometrycznym.

Sam Kickstarter – najpopularniejsza obecnie platforma, działająca od 2009 roku – zebrał dla twórców prawie miliard dolarów, fundując 55 tysięcy projektów. Równie imponująca jest liczba ludzi wspierających te przedsięwzięcia – 5,5 miliona. I choć przeciętna wartość projektu to ledwie kilka tysięcy dolarów, to zdarzają się takie jak Pebble, „inteligentny zegarek" z mobilnymi aplikacjami, który zebrał ponad dziesięć milionów dolarów.

Jako że internetowi darczyńcy są jednocześnie pierwszymi klientami, sukcesy w zbieraniu pieniędzy  przekładają się często (choć nie zawsze) na sukces komercyjny już poza Internetem. Wspomniany Pebble sprzedał już ponad ćwierć miliona egzemplarzy, TikTok – prosta gumowa opaska umożliwiająca używanie iPodów jako zegarków – trafiła do masowej sprzedaży (także w sklepach Apple), a artyści wypromowani przez portal ArtistShare zdobyli łącznie sześć nagród Grammy i 21 nominacji.

Na otwarcie wciąż czeka za to muzeum Nikoli Tesli w Wardenclyffe w stanie Nowy Jork, w miejscu byłego, opuszczonego laboratorium genialnego naukowca (i jednego z bohaterów internetowej popkultury). Jak dotąd, z pomocą rzeszy internautów, którzy poparli kampanię pod chwytliwym hasłem „Zbudujmy w końcu to cholerne muzeum Tesli", udało się kupić – za prawie milion dolarów – zrujnowany budynek laboratorium i postawić pomnik Tesli, który uroczyście odsłonił zresztą prezydent Serbii Tomislav Nikolić.

Dodajmy, że wszystko to – dzięki zaangażowaniu internetowego tłumu – udało się zrobić w niecały rok, co wobec ponaddwudziestoletnich starań stowarzyszenia o budowę muzeum, nie wydaje się szczególnie długim okresem.

Model finansowania społecznościowego nie ogranicza się jednak tylko do kultury i innowacyjnych technologii. Okazuje się bowiem, że potrafi sprawdzić się – przynajmniej przez chwilę – nawet w sporcie.

Aż do 2007 roku drużyna piłkarska Gravesend & Northfleet z hrabstwa Kent w Anglii była jednym z wielu półamatorskich, prowincjonalnych  klubów grających na piątym szczeblu angielskich rozgrywek. Jej największym dotychczasowym sukcesem było sklasyfikowanie jej na 97. miejscu w rankingu najlepszych klubów Anglii w 1980 roku (zajęła wtedy 5. miejsce w piątej lidze). W 2006 roku znajdowała się blisko ligowego dna i zmierzała w stronę bankructwa. Już rok później jednak została uratowana inwestycją 700 tysięcy funtów i stała się prawdopodobnie najbardziej znanym piątoligowcem w kraju.

Wszystko za sprawą nowych właścicieli klubu – 27 tysięcy internautów skupionych w stowarzyszeniu MyFootballClub.uk. Każdy z nich, po wpłaceniu 35 funtów, stał się udziałowcem klubu. Pomysł był rewolucyjny: każdy z udziałowców miał mieć wpływ, poprzez prawo głosu, na większość decyzji podejmowanych – włącznie z ustalaniem składu i taktyki na poszczególne mecze. Wśród prawie 30 tysięcy udziałowców angielskiego klubu  z 11-tysięcznego miasteczka – przemianowanego teraz na Ebbsfleet United – byli internauci z całego świata, którzy śledzić swoją drużynę mogli za pośrednictwem transmisji w Internecie.

Początek tej historii był bardzo obiecujący. Już w pierwszym sezonie po przejęciu klub z Northfleet odniósł historyczny sukces, zdobywając FA Trophy – najwyższe możliwe trofeum dla półprofesjonalnych klubów. W finale, w obecności 40 tysięcy kibiców na stadionie Wembley, Ebbsfleet pokonało znacznie bardziej utytułowany klub Torquay United.

Dalsze funkcjonowanie klubu nie było jednak usłane różami. Trener drużyny nie chciał dzielić się swoją władzą z internautami. – Nie mam czasu, żeby spędzać kilka godzin przed komputerem, pisząc blogi albo jakieś podcasty, czy cokolwiek to jest. Mam wystarczająco wiele na głowie – żalił się dziennikarzom BBC.

W rezultacie inicjatywę dotknęła częsta internetowa choroba, czyli słomiany zapał. Choć nadal zachowali oni prawo głosu w kwestiach transferów do klubu, to entuzjazm internautów oraz liczba udziałowców zaczęły spadać. Wkrótce, po kilku sezonach, podczas których nie udało się osiągnąć oczekiwanych sukcesów,  internauci zostali zmuszeni do sprzedaży klubu. Co symptomatyczne,  nowym właścicielem został bogaty inwestor z Kuwejtu.

Obiad z Clooneyem

Mechanizmy i dynamika związana z crowdfundingiem odcisnęła swoje piętno również w świecie polityki, choć jak dotąd głównie w Stanach Zjednoczonych, gdzie pieniądze wydane na kampanię wyborczą mają wpływ na wynik głosowań bardziej niż jakikolwiek inny czynnik. Według statystyk z ostatnich wyborów parlamentarnych kandydaci, którzy wydali więcej pieniędzy, wygrywali swój wyścig w 95 proc. przypadków.

Tradycyjnie głównym źródłem czerpania tych funduszy byli magnaci miliarderzy, jak wspierający demokratów finansista George Soros czy fundujący republikanów właściciele jednej z największych globalnych korporacji bracia Koch – oraz setki innych bankierów, producentów i przedsiębiorców z Wall Street i Hollywood.

Krajobraz ten zaczął się zmieniać w 2007 roku, podczas przełomowej kampanii przed wyborami  prezydenckimi, które wyniosły do władzy czarnoskórego outsidera z Illinois Baracka Obamę. Obama nie posiadał tak potężnego zaplecza politycznego (oraz, co za tym idzie, łatwego dostępu do tradycyjnych sponsorów) jak trzęsąca partią dynastia Clintonów wspierająca faworytkę wyborów Hillary. Obok więc pukania do drzwi multimiliarderów – kilku z nich udało mu się skłonić do przejścia na swoją stronę – Obama postawił na technikę znaną z crowdfundingu, czyli przyciągnięcie rzeszy drobnych entuzjastycznych sponsorów – internautów.

Często zresztą przekazanie małej sumy pieniędzy wiązało się z potencjalnymi nagrodami. Wpłacając ponad 20 dolarów, wyborca mógł wygrać obiad z George'em Clooneyem, a za zaledwie trzy dolary dostawał szansę zobaczenia meczu koszykówki, w którym Obama wystąpił na parkiecie z gwiazdami NBA Michaelem Jordanem, Patrickiem Ewingiem czy Carmelo Anthonym.

Te i podobne akcje potrafiły  przynieść kampanii obecnego prezydenta nawet po kilkanaście milionów dolarów. Efekt był imponujący: prawie ćwierć miliarda dolarów (45 proc. całej sumy zgromadzonej) zebranych od  drobnych darczyńców.  W połączeniu ze wsparciem większych sponsorów sprawiło to, że mimo dużo mniejszego poparcia establishmentu był w stanie konkurować – i w końcu wygrać z żelazną partyjną faworytką, a potem również kandydatem Republikanów Johnem McCainem.

Podobną strategię stosowali też zresztą politycy prawicy – choć w tym przypadku entuzjazm internautów nie przełożył się na sukces wyborczy. Ulubieńcem sieci był wtedy Ron Paul, libertarianin o poglądach daleko poza głównym nurtem (wśród jego postulatów np. przywrócenie wymienialności dolara na złoto i radykalne ograniczenie wydatków na zbrojenia). Mimo marginalnej pozycji w partii politykowi z Teksasu podczas jednej z internetowych zbiórek – popartych kampanią na Facebooku, YouTube i innych portalach społecznościowych – udało się zebrać 6 milionów dolarów w 24 godziny, co do dziś pozostaje rekordem świata.

I choć Paul nie zdołał pokonać swoich partyjnych rywali w prawyborach, to jako kandydat ruchu społecznego po raz pierwszy przebił się do politycznej pierwszej ligi, kończąc wyścig na czwartym miejscu.

Podobny trend – w kierunku zwiększenia wagi „zwykłych ludzi" – umocnił się w kolejnych wyborach, dając nadzieję na uniezależnienie się kandydatów od potężnych sponsorów i korporacji.

Aby to jednak zrobić, potrzebne jest coś więcej niż tradycyjna kampania wyborcza. – To, co tu robimy, to nie jest kampania na rzecz kolejnego polityka, chodzi o cały ruch – o zmianę, którą on uosabia i z którą się utożsamiają wyborcy – wyjaśniał mózg kampanii Obamy David Axelrod. Krótko mówiąc, podobnie jak w przypadku innych akcji crowdfundingowych, chodzi o emocje. I poczucie uczestnictwa w ważnej sprawie. A o to właśnie sztab wyborczy prezydenta zadbał szczególnie mocno. – Do każdej osoby, która wpłaciła jakąkolwiek kwotę, natychmiast dzwonimy, pytając, czy nie chcieliby zostać częścią naszej organizacji, rozwieszając bannery lub przekonując do głosowania swoich sąsiadów – mówił agencji AP David Plouffe, szef sztabu wyborczego Obamy.

W Polsce, tak w polityce, jak i w innych dziedzinach, finansowanie społecznościowe dopiero raczkuje. To prawda, że sytuacji w Polsce i na Zachodzie nie da się porównać, ale mimo to rozwija się bardzo dynamicznie i wygląda bardzo obiecująco – mówi Karol Król, autor książki o finansowaniu społecznościowym  prowadzący portal Crowdfunding.pl. I rzeczywiście, choć jeszcze kilkanaście miesięcy temu za sprawą projektu nowelizacji ustawy o zbiórkach publicznych, przyszłość crowdfundingu stała pod znakiem zapytania (projekt pod naciskiem opinii publicznej został ostatecznie zmieniony), to rozwój widać gołym okiem. Na polskim rynku działa już dziesięć platform finansowania.  Szybko rośnie również liczba projektów. Nie zawsze jednak są dobrze przygotowane.

Życzyłbym sobie lepszej jakości projektów – mówi Król. – Aby to dobrze zrobić, trzeba nieustannie działać, promować, proponować atrakcyjne nagrody. To wymaga nieustannego zaangażowania, nie wystarczy tylko wyjść z pomysłem – dodaje.

I choć na razie brakuje tu śmiałych przedsięwzięć o wielkiej skali, to sukcesów doczekało się już niemało ciekawych projektów – jak np. wydana niedawno gra planszowa „Piwne Imperium", na której produkcję internauci poprzez platformę wspieram.to przeznaczyli 25 tysięcy złotych. Powstają  też filmy, jak biograficzna opowieść o 15-letniej uczestniczce powstania warszawskiego „Miła, padnij", oraz wydawane są płyty debiutanckich zespołów, jak rockowa grupa  Yoga Terror, której udało się zebrać 15 tysięcy złotych.

Mimo że na polskich platformach brak na razie nowinek technologicznych, nie znaczy to, że polscy innowatorzy nie podążają za trendami. Furorę na Kickstarterze robi właśnie projekt pięciorga Polaków, którzy opracowali elektroniczną maskę, dzięki której – jak zapewniają twórcy – możliwe jest ograniczenie snu do nawet dwóch godzin na dobę. Jak dotąd internauci powierzyli im 400 tysięcy dolarów – czterokrotnie więcej, niż zakładał ich pierwotny cel.

Kultura pomagania

Crowdfundingowa fala nie omija też trzeciego sektora i organizacji charytatywnych. Choć internetowy aktywizm kojarzy się głównie z klikaniem „lajków" i wysyłaniem tweetów, to internauci coraz częściej mają realny wpływ na akcje charytatywne i kampanie społeczne.

Sieć już w tej chwili jest głównym źródłem finansowania dla organizacji pozarządowych, szczególnie dla tych mniejszych fundacji – mówi Maciej Myśliwiec, socjolog z UJ, badający zjawisko. Jak mówi, media społecznościowe dużo łatwiej pozwalają zbudować więź między fundacją a darczyńcą, pozwalają wspierającym poczuć się docenianym. Nie przeszkadza też fakt, że by wesprzeć akcję, nie trzeba ruszać się z domu, a przesłanie pieniędzy przez Internet nie boli tak jak wyjmowanie ich ze szczupłego portfela.

Na ile akcje z wykorzystaniem mediów społecznościowych budują rzeczywistą społeczność między ludźmi poza Internetem? – Z tym jest już większy problem, bo to wymaga wysiłku,  po drugie w sieci jesteśmy bardziej śmiali i łatwiej pokonać jest tę barierę braku zaufania – mówi Myśliwiec. Nie traci jednak wiary w internautów. – Patrzę na to z nadzieją, bo w ten sposób rodzi się kultura pomagania. A przede wszystkim pokazuje, że małe ilości mają znaczenie – dodaje.

Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka – to jedno z tych przysłów, które powtarzamy tak często, że właściwie nie do końca w nie wierzymy. A jednak mądrość ludowa ma rację. Prawdę i potencjał stojący za tym powiedzeniem w pełni pokazują jednak dopiero Internet i media społecznościowe. Za ich pośrednictwem z tysięcy i milionów małych „cegiełek" powstają nowe biznesy, książki i filmy, ratowane są życia, spełniane marzenia – dzięki nim zmienia się nawet polityka.

Koncept crowdfundingu lub finansowania społecznościowego – bo o nim tu mowa –  nie jest zupełnie nowy.  Według popularnej teorii jego prekursorem była XVIII-wieczna prenumerata. Autorzy (lub nieskłonni do ryzyka wydawcy) chcący wydać swoją książkę, a nieposiadający bogatego mecenasa, o pomoc w realizacji przedsięwzięcia zwracali się bezpośrednio do potencjalnych czytelników, oferując w zamian nie tylko kopię dzieła, ale czasem także i specjalne podziękowania lub umieszczenie nazwiska szczególnie hojnych subskrybentów na kartach książki.

Trzy stulecia później podobny model – w  połączeniu z technologiami pozwalającymi dotrzeć do nieograniczonej liczby odbiorców (a także łatwe, wirtualne przesyłanie zupełnie realnych pieniędzy) oraz nowocześnie brzmiącą nazwą crowdfunding – stał się hitem Internetu, wspierającym twórców nowych, kreatywnych, choć często dziwnych przedsięwzięć. Najpierw, w 2003 roku,  za pośrednictwem portalu ArtistShare i dzięki wsparciu fanów swoje artystyczne pasje mogli realizować muzycy. Potem zaś, dzięki kolejnym przedsięwzięciom kopiującym model portalu, proceder ten rozlał się na wiele innych sfer życia, nie tylko związanych z kulturą, ale również technologią.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą