Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka – to jedno z tych przysłów, które powtarzamy tak często, że właściwie nie do końca w nie wierzymy. A jednak mądrość ludowa ma rację. Prawdę i potencjał stojący za tym powiedzeniem w pełni pokazują jednak dopiero Internet i media społecznościowe. Za ich pośrednictwem z tysięcy i milionów małych „cegiełek" powstają nowe biznesy, książki i filmy, ratowane są życia, spełniane marzenia – dzięki nim zmienia się nawet polityka.
Koncept crowdfundingu lub finansowania społecznościowego – bo o nim tu mowa – nie jest zupełnie nowy. Według popularnej teorii jego prekursorem była XVIII-wieczna prenumerata. Autorzy (lub nieskłonni do ryzyka wydawcy) chcący wydać swoją książkę, a nieposiadający bogatego mecenasa, o pomoc w realizacji przedsięwzięcia zwracali się bezpośrednio do potencjalnych czytelników, oferując w zamian nie tylko kopię dzieła, ale czasem także i specjalne podziękowania lub umieszczenie nazwiska szczególnie hojnych subskrybentów na kartach książki.
Trzy stulecia później podobny model – w połączeniu z technologiami pozwalającymi dotrzeć do nieograniczonej liczby odbiorców (a także łatwe, wirtualne przesyłanie zupełnie realnych pieniędzy) oraz nowocześnie brzmiącą nazwą crowdfunding – stał się hitem Internetu, wspierającym twórców nowych, kreatywnych, choć często dziwnych przedsięwzięć. Najpierw, w 2003 roku, za pośrednictwem portalu ArtistShare i dzięki wsparciu fanów swoje artystyczne pasje mogli realizować muzycy. Potem zaś, dzięki kolejnym przedsięwzięciom kopiującym model portalu, proceder ten rozlał się na wiele innych sfer życia, nie tylko związanych z kulturą, ale również technologią.
Gdzieś poza mainstreamem
Ponieważ wszystko to dzieje się w Internecie – miejscu, gdzie najbardziej absurdalne nawet rzeczy zgodnie współżyją z tymi autentycznie odkrywczymi – projekty walczące o wsparcie internetowego tłumu są bardzo różne. Łączy je jednak zwykle przynajmniej jedna cecha, również charakterystyczna dla sieci: niszowość.
Mamy tu więc wszystko: „przełomowe" książki ujawniające skrywane rządowe dokumenty na temat UFO, „radio" czytające wiadomości z Twittera, wózki zakupowe z komputerem pokładowym i nieplamiące się koszulki (woda i inne płyny spływają po nich jak po kaczce). A także urządzenia umożliwiające sterowanie papierowych samolotów za pomocą smartfona, przenośne zestawy do pędzenia bimbru, w których fermentacja trwa kilka godzin, głodujących artystów proszących o wsparcie, dopóki nie staną na nogi dzięki swojej nowej powieści, a nawet pierwszą prywatną, bezzałogową misję na Marsa.
Jak to w życiu, nie wszystkie projekty i nie wszystkie marzenia się spełniają. Przedsięwzięć, które otrzymują fundusze na realizację, jest mniej niż połowa. To właściwie rynek w czystej postaci. Ludzie głosują portfelami i otrzymują to, czego potrzebują (lub przynajmniej wydaje im się, że potrzebują). Co bowiem ważne, crowdfunding nie polega na jednostronnej relacji między twórcą a tysiącami drobnych sponsorów.
Każda „cegiełka" wiąże się z nagrodą. Wspierając powstanie płyty jednego z muzyków, dostajesz nie tylko samo nagranie, ale i prywatny koncert. Jeśli wpłacisz odpowiednio wysoką kwotę na poczet powstania gry komputerowej lub książki, możesz stać się jednym z jej bohaterów. Za 95 dolarów możesz wysłać swoją wiadomość na Marsa wydrukowaną na jednym ze spadochronów – jeśli zaś zapłacisz 1250 dolarów, na powierzchni Czerwonej Planety wyląduje twoje zdjęcie wraz z podpisem. Stanie się tak, rzecz jasna, o ile dany projekt zbierze odpowiednią ilość pieniędzy. Jeśli nie osiągnie zamierzonego poziomu – mikrosponsorom zwracane są pieniądze.