Tak mógłby wyglądać wpis na Facebooku św. Piotra Apostoła tuż po jego trzykrotnym zaparciu się Pana. I od razu zebrałby tysiące lajków, gratulacji, uznania za zerwanie z hipokryzją itd. On jednak, co warto przypomnieć, zachował się inaczej. Najpierw gorzko zapłakał, potem uciekł – pewnie ze wstydu – w pracę, a wreszcie powrócił do Pana, trzykrotnie wyznał miłość, całe życie pokutował (według tradycji na jego twarzy wyżłobione były ślady od łez). Nie był bezgrzeszny, czasem stawał się hipokrytą, upadał nadal z porywczości, słabości, a czasem lęku. Ale wstawał i szedł dalej. Nie chwalił się tym, że upadł.
Taka refleksja naszła mnie po lekturze kilku tekstów o odchodzących kapłanach i komentarzy pod nimi. Oczywiście nie zabrakło tam słów niechęci czy zdziwienia, ale dominował nastrój zachwytu. Gratulacjom, wyrazom uznania za odwagę nie było końca, i to nawet gdy ksiądz postanowił oznajmić, że odchodzi do „Justyny", podczas mszy świętej. Nie, nie zamierzam oceniać tych kapłanów, każde odejście jest dramatem osobistym, i to niezależnie od tego, co się o nim opowiada. Nie wymaga także komentarza samo odejście, bo zawsze zdarzało się, że ludzie zawodzili i odchodzili. Naprawdę szokujące jest co innego – dominująca w uzasadnieniach odejść i wpisach pod nimi etyka autentyczności, emocji.
Według tej etyki najważniejsze jest to, czy czujemy, czy jesteśmy w tym, co robimy, autentyczni, czy postępujemy zgodnie z uczuciami, czy realizujemy to, co nam się wydaje. Jeśli tak, to zdaje nam się, że jesteśmy odważni, bo postępujemy zgodnie z naszymi emocjami, a nie z obiektywnym prawem moralnym, zadaniami naszego stanu czy zwykłą ludzką odpowiedzialnością i uczciwością. Problem polega tylko na tym, że naprawdę odwagą jest trwanie w powołaniu, gdy nie jest ono proste, gdy wali nam się na głowę świat, gdy instytucja jest do bani, a my właśnie się zakochaliśmy. I nie ma znaczenia, czy chodzi o celibat, małżeństwo czy samotność. Odwagą nie jest postępowanie zgodne emocjami, ale trwanie w wierności, a czasem powracanie do niej, gdy – co jest rzeczą ludzką – upadniemy.
Warto też przypomnieć, że Bóg nigdy nie powołuje nas do złamania przyjętych przed Nim zobowiązań. Jeśli przyjąłem sakrament małżeństwa lub kapłaństwa, to Bóg przez Kościół potwierdził Swoją wolą mój wybór i nie będzie mnie wzywał do jego złamania, do niewierności. Jeśli wydaje mi się, że jest inaczej to... wydaje mi się. I moje subiektywne uczucia muszę poddać obiektywnym zasadom nauczanym przez Kościół.
Zaskakuje mnie także kompletne odrzucenie krzyża przez część duchownych. I nie chodzi o teologię krzyża, o piękne słowa, ale o krzyż wpisany w każdy styl życia. Tak się składa, że to, iż celibat jest trudny dla dojrzałego mężczyzny, nie oznacza i nie powinno oznaczać usprawiedliwienia dla jego złamania. Dlaczego? Bo celibat jest i ma być krzyżem. Cierpienie bezżenności, pragnienie małżeństwa jest w niego wpisane. Jeśli kapłan nie odczuwa braku, nie cierpi, nie pragnie żony i dzieci, to żadna to rezygnacja, żadne poświęcenie. A psychologicznie, jeśli dojrzały mężczyzna nie doświadcza pragnienia małżeństwa i kobiety, to albo jest niedojrzały, albo homoseksualny. Obie rzeczy dyskwalifikują do kapłaństwa.