W lipcu 2012 roku w CERN ogłoszono odkrycie długo poszukiwanego bozonu Higgsa, tego Graala współczesnej fizyki cząstek. Środowisko fizyków odetchnęło z ulgą, bo potwierdziła się słuszność tzw. standardowego modelu cząstek i nie trzeba było wszystkiego wymyślać od nowa. Wnioski te wysnuto na podstawie eksperymentów przeprowadzonych w Wielkim Zderzaczu Hadronów polegających na doprowadzeniu do kolizji dwóch przeciwbieżnych wiązek protonów. Przy rozpędzeniu cząstek do prędkości bliskich prędkości światła następują wysokoenergetyczne zderzenia nawet pomiędzy kwarkami i Bóg jeden wie, co z takiej zabawy może wyniknąć.
Dziury w serze świata
Jedną z formułowanych obaw było powstawanie przy okazji zderzeń w LHC miniaturowych czarnych dziur. „Obliczono, że taka czarna dziura miałaby masę co najwyżej około 14 tysięcy razy większą od masy protonu", pisze Dave Goldberg w książce „Jak przetrwać wśród czarnych dziur" i dodaje, że jak na normalne standardy to maleństwo. Horyzont zdarzeń takiej miniaturki byłby wielokrotnie mniejszy od jądra atomu, z czego wniosek, że pochłanianie przez nią następnych cząstek byłoby utrudnione. Co nie znaczy, że wykluczone; proces zostałby po prostu rozciągnięty w czasie. Pochłaniająca materię czarna dziura zwiększa swe rozmiary i w końcu nasza miniaturka, rosnąc coraz bardziej i coraz szybciej, zaczęłaby pod wpływem grawitacji dryfować w kierunku środka Ziemi.
Usadowiwszy się tam na dobre, nadal by prowadziła swą niszczycielską działalność, wyjadając jądro Ziemi od środka, przy czym my na powierzchni o niczym byśmy nie wiedzieli, dopóki skorupa ziemska dosłownie nie zapadłaby się nam pod nogami. Na ratunek byłoby wtedy za późno; zresztą za późno byłoby już w momencie uaktywnienia się naszego maleństwa. Na czarne dziury nie ma mocnych w całym wielkim kosmosie.
Kwestię tę fizycy rozważali całkiem serio, bo obliczona masa nowo powstałej czarnej dziury to nieprzyjemny konkret. W CERN panowało zaniepokojenie do tego stopnia, że powołano dwie komisje ekspertów, jedną w 2003, drugą w 2008 roku, z zadaniem sprawdzenia, czy LHC może rzeczywiście zainicjować destrukcję całej planety. Słońcu ani Układowi Słonecznemu na razie nic by nie groziło: czarna dziura krążyłaby po orbicie ziemskiej, stopniowo przybierając na masie (o jakieś 300 ton na dobę – tyle opada na Ziemię materii kosmicznej). Potem pożarłaby Księżyc, od czasu do czasu pożywiłaby się jakąś kometą czy asteroidą – stan taki mógłby potrwać nawet miliony lat. W końcu jednak los całego Układu, łącznie ze Słońcem, byłby przesądzony, zwłaszcza gdyby doszło do perturbacji grawitacyjnych i czarna dziura zostałaby wytrącona ze stabilnej orbity ziemskiej.
Obie komisje wydały jednak uspokajające komunikaty, że ze strony LHC nic Ziemi nie grozi. Masa czarnej dziury nie może być mniejsza od dwóch stutysięcznych części grama (tzw. masa Plancka), gdy tymczasem masa cząstek produkowanych przez LHC jest biliard razy mniejsza, zapewnia Goldberg. Ponadto im mniejsza czarna dziura, tym szybciej paruje. Nawet gdyby powstała, nie miałaby czasu, aby cokolwiek pochłonąć. Uspokaja nas też wiedza o promieniowaniu kosmicznym, które ma jeszcze większą energię niż produkowane przez LHC cząstki, a do żadnego kataklizmu jak dotąd nie doszło.