Piotr S. Wandycz, autor książki „Cena wolności. Historia Europy Środkowo-Wschodniej od średniowiecza do współczesności", przytacza opinię Juana J. Linza i Alfreda Stepana z 1996 r. o tym, co wpływa na kształt demokracji. Wyróżniają oni: wolne i aktywne społeczeństwo obywatelskie, rządy prawa, biurokrację, zinstytucjonalizowaną społeczność gospodarczą. W demokratycznym kraju kluczową rolę odgrywają zatem dwa środowiska i dwie instytucje: obywatele i przedsiębiorcy, biurokracja (raczej: administracja publiczna) oraz wymiar sprawiedliwości.
Państwo demokratyczne funkcjonuje dobrze, jeśli przedsiębiorcy i obywatele artykułują wobec władzy swe interesy. Działania te są skuteczne, gdy administracja publiczna – w porozumieniu z nimi – przekłada te interesy na programy działania władzy ustawodawczej i wykonawczej, a wymiar sprawiedliwości pilnuje, by realne działania były zgodne z wydawanym w taki sposób prawem. Intrygujące, że nie ma na tej liście polityków zorganizowanych w partie polityczne. Zdaniem socjologów znaczy to, że partie z samej swej istoty nie myślą o całości. Formułują i realizują programy wyborcze, które wyrażają interesy różnych grup społecznych, gałęzi gospodarki itp. Może zatem dużą naiwnością jest oczekiwanie od PiS i PO, a także od innych partii, troski o całe państwo. Może nie przypadkiem Polska jest dla nich „postawem biało-czerwonego sukna", które elity partyjne sobie wyrywają. W PRL jedna partia i dwa wspierające ją stronnictwa brały na siebie odpowiedzialność za całość. W III RP funkcjonuje szereg – nierzadko kanapowych – partii, z których żadna nie myśli o państwie jako całości. Każda reprezentuje interesy cząstkowe i trudno ułożyć to w spójną całość. Polska nie ma gospodarza, bo do tej roli aplikują organy państwa wyłaniane w wyborach zdominowanych przez partie polityczne, co znaczy, że obsadzane przez nie instytucje realizują interesy cząstkowe. Losy demokratycznej Polski zależą nie tyle od kondycji partii (na jej poprawę trudno teraz liczyć), ile od kondycji środowisk, na których spoczywa odpowiedzialność za całość.
Czytaj także: Tomasz Pietryga: Konflikt o sądy przejęli dziś radykałowie
Bruce Ackerman, amerykański autor książki „Przyszłość rewolucji liberalnej", już na początku lat 90. – porównując realia amerykańskie i europejskie – pytał, czy sędziowie mogą być twórcami nowych rozwiązań? Pisał: „warunki, w jakich działają sądy europejskie, różnią się radykalnie od ich amerykańskich odpowiedników. (...) w Europie Wschodniej niski status sędziów jest rażąco sprzeczny z wysokim prestiżem sądownictwa w Ameryce (...) w państwach komunistycznych zawód sędziego nie cieszył się poważaniem. Nawet wśród samych prawników prokurator cieszył się często większym prestiżem niż skromny sędzia (...). Nie należy przeceniać pierwszych sukcesów, jakie odniosły sądy, zdobywając akceptację polityków dla swoich działań. Kiedy pierwszy przypływ rewolucyjnego entuzjazmu dla praworządności opadnie, zblaknie też autorytet sądownictwa".
Wrogie kasty po obu stronach barykady
Jeśli ta ocena nie odbiega daleko od prawdy, to u progu przemian trzeba było podjąć trojakie działania: uniezależnić wymiar sprawiedliwości od uwikłań partyjnych, poprawić status materialny tego środowiska oraz nie odbudować, ale budować – na wzór amerykański – prestiż środowiska. Trudno rozstrzygnąć, w jakim stopniu była to powinność władz państwowych, a w jakim środowisk prawniczych. Tak czy inaczej wymiar sprawiedliwości wymagał głębokich zmian. A inicjatywy powinny były wychodzić także ze środowisk prawniczych. Tymczasem każda próba naruszenia status quo była i jest przedstawiana jako zamach na państwo prawa i trójpodział władzy.