Portal OKO.press doniósł o tajnych planach prawniczej fuzji kreślonych w gabinecie Zbigniewa Ziobry, które miały uderzyć w grupę adwokatów stających w obronie praworządności. I choć resort sprawiedliwości informację szybko zdementował, to zdążyła rozpalić emocje. Umknęło przy tym uwadze, że na rynku jest blisko 70 tys. adwokatów, radców i aplikantów, więc przeprowadzanie takiej operacji, by wyeliminować kilkanaście osób, byłoby absurdem.
Do prawniczej fuzji władza polityczna robiła przymiarki od dawna. Już w 2007 r. projekt tzw. nowej adwokatury przygotował ówczesny minister sprawiedliwości, adwokat Zbigniew Ćwiąkalski, za co nawet koledzy grozili mu dyscyplinarką. Pomysł upadł. Później głowa potwora z Loch Ness wyłaniała się kilka razy, zarówno za rządów PO, jak i PiS. Wybuchały dyskusje, padały oskarżenia o zamach na państwo prawa, po czym temat znikał. Tak pewnie będzie i tym razem.
Czytaj także: MS: nie ma mowy o połączeniu zawodów adwokata i radcy
Warto się jednak zastanowić, czy fuzja nie jest potrzebna. Z pewnością nie chce jej większość adwokatów, którzy uznają swoją profesję za bardziej prestiżową. Radcowie są bardziej skłonni do połączenia i przyjęcia adwokackiego tytułu, zwłaszcza że nastąpiła duża unifikacja uprawnień obu profesji. Problemem pozostaje możliwość pracy na etacie u radców i jej zakaz u adwokatów oraz drobne różnice w kodeksach etycznych. Dla reszty są niedostrzegalne.
I tu dochodzimy do sedna. Samorząd to nie tylko adwokaci i radcy, ale i działacze. Ludzie, którzy ze szlachetnych pobudek działają na rzecz swoich wspólnot, ale i tacy, którzy dobrze z samorządu żyją, nie angażując się zbytnio w wykonywanie swojego zawodu. I to oni stawiają największy opór zawodowej fuzji. Oznaczałaby ona strukturalny reset władz samorządu. I może przejęcie władzy w korporacji przez radców, bo jest ich więcej.