Reklama

Marek Krajewski: Historia pewnego demona. Zaczęło się od „Egzorcysty"

Bliższe jest mi pojęcie tak zwanej choroby transowo-dysocjacyjnej niż opętania, ale starałem się w książce zestawić dwie postawy - mówi Marek Krajewski o swojej nowej powieści „Głos z piekła"

Publikacja: 31.10.2025 04:26

Marek Krajewski

Marek Krajewski

Foto: Michał Mutor/ Mat. Pras.

W Pana najnowszej książce „Głos z piekła” jesteśmy świadkami comebacku bohatera z dwóch najwcześniejszych tomów cyklu o Breslau i Mocku. Skąd taki pomysł?

Jest takie pojęcie w kulturze popularnej jak spin-off. To stworzenie nowej fabuły z udziałem bohatera, który już wystąpił w serialu. Takim spin-offem jest serial „Better Call Saul”, poszerzający uniwersum „Breaking Bad”. Ponieważ mieszczę się w nurcie literatury popularnej, również zdecydowałem się na spin-off. Tak jak pan mówi, w książce „Głos z piekła” pojawia się bohater, który wystąpił w pierwszej mojej powieści oraz epizodycznie w drugiej. Ja już się z nim pożegnałem, choć po „Śmierci w Breslau” czytelnicy mnie pytali, czy Herbert Anwaldt, bo o nim mowa, wystąpi jeszcze kiedyś w moich książkach. Mówiłem, że raczej nie widzę miejsca dla niego. Ale teraz to miejsce dostrzegłem i uznałem, że warto obsadzić mojego bohatera w nowej roli. Nie jest policjantem, tylko studentem psychiatrii. Wszystkich tych, którzy lubią Eberharda Mocka, którzy tego bohatera cenią, pragnę zapewnić, że w „Głosie z piekła” Mock się pojawia – w roli drugoplanowej, ale bardzo ważnej fabularnie.

Reklama
Reklama

Jest szarą eminencją. Gdyby nie on – Anwaldta nie byłoby w tej części.

To prawda. Bez Mocka Anwaldt by sobie nie poradził. Śledztwo prowadzone przez psychiatrę – to bardzo trudne wyzwanie. Przecież świadkowie mogą mu odmówić składania jakichkolwiek zeznań, a na zeznaniach opiera się detektywistyczna aktywność! Musiałem Anwaldtowi pomóc w tej kwestii. Swój parasol ochronny rozpościera nad nim tajemniczy detektyw z Wrocławia. Mówię tajemniczy, ponieważ Anwaldt nie wie, jak się nazywa jego protektor. Jest to oczywiście Mock.

Wszystkich tych, którzy lubią Eberharda Mocka, którzy tego bohatera cenią, pragnę zapewnić, że w „Głosie z piekła” Mock się pojawia — w roli drugoplanowej, ale bardzo ważnej fabularnie

Marek Krajewski

Na pewno jest gościnny i hojny, skoro wynajmuje dla Anwaldta w legnickim hotelu cesarski apartament. Ale skąd pomysł, żeby w psychiatrii i neurologii szukać pożywki dla nowej fabuły?

To moja fascynacja, którą przeżyłem wiele lat temu, gdy jako dwudziestoletni młody mężczyzna obejrzałem film „Egzorcysta” Williama Friedkina. Ten film wywarł na mnie ogromne wrażenie. Mówiąc szczerze: bałem się po tym filmie! Pamiętam, że obejrzeliśmy „Egzorcystę” w gronie kolegów ze studiów (tylko jeden z nas miał wówczas magnetowid). Pożyczyliśmy film z wypożyczalni kaset wideo, a potem wracaliśmy z tego prywatnego pokazu późną nocą, oglądając się na wszystkie strony, bo wszędzie mógł się czaić demon Pazuzu. Oczywiście, niebezpieczeństwo zagrażało nam raczej ze strony ludzi z krwi i kości. Wrocław nie był wtedy tak bardzo bezpieczny jak dziś. Wrocławianin Lech Janerka śpiewając „Strzeż się tych miejsc”, miał rację.

Reklama
Reklama

Potem fascynacji demonologią dałem upust w powieści „Demonomachia”, której akcja rozgrywa się w przedwojennym, wówczas podkrakowskim Podgórzu. Ale czułem niedosyt. To było wciąż za mało. I natrafiłem na znakomity audioserial, którego autorem jest mój współpracownik i kolega, Mikołaj Kołyszko, który nagrał dla pewnej platformy „Egzorcyzmy Anneliese Michel”. Młoda 17-letnia Niemka została poddana egzorcyzmom. Zresztą wbrew wszelkim zasadom sztuki. Ksiądz katolicki postępował niezgodnie z Rituale Romanum. Sam był zresztą schizofrenikiem. Po wysłuchaniu tego audioserialu, uznałem, że muszę coś w kwestii demonologii jeszcze napisać. I tak się stało, choć jestem człowiekiem do bólu racjonalnym.

Czytaj więcej

Ewa Woydyłło i jej szczęśliwa trzynastka

Co to konkretnie znaczy dla „Głosu z piekła”?

Anwaldt i jego czasy studenckie to także miasto Tybinga, z którym związany jest wspomniany przez pana poeta Hölderlin.
Hölderlin się pojawia, ale jako wspomnienie Anwaldta. To wybitny poeta romantyczny, który rozpoczyna szereg poetów wyklętych, którzy gdzieś na poddaszu, w oparach dymu tytoniowego, tworzą swoje wiekopomne dzieła. Najczęściej chorzy – umierali młodo. To był los Hölderlina, który był dodatkowo człowiekiem chorym psychicznie, pod koniec życia już nie rozpoznawał ludzi.

A skąd Tybinga?

Anwaldt ma swój życiorys literacki, urodził się w 1902 r., zatem – chcąc go zetknąć ze wspomnianym profesorem – musiałem dopasować ramy czasowe życia bohaterów. A ten wykładał w Tybindze. Stąd wybór miejsca studiów Anwaldta.

„Głos z piekła” rozgrywa się po I wojnie światowej, gdy pod Legnicą pojawia się grupa polskich robotników – zresztą w roli ofiar, a działa tam też tajemnicza sekta. Czy lata dwudzieste na Dolnym Śląsku były aż tak straszne, że przypominały średniowiecze po najkrwawszych, najdłuższych wojnach?

Trochę przesadziłem, ale niewiele. Dzikogłowcy – ludzie, którzy nakładali na głowy preparowane głowy dzika – to oczywiście mój wymysł. Natomiast fantazja oparta jest na zwyczajach, jakie zostały opisane przez autorów starożytnych. Germanie nosili głowy wilka i w tym przebraniu wzbudzali straszliwy strach u wrogów.
Rzeczywiście, po pierwszej wojnie światowej w Niemczech sekty pojawiały się jak grzyby po deszczu. Kilka lat temu, kiedy pisałem powieść pod tytułem „Golem”, zetknąłem się z historią sekty Tańczących Mesjaszy. To byli ludzie, którzy wędrowali przez wsie i miasta zwiastując rychły koniec świata. A w „Głosie z piekła” sekta dzikogłowców odwołuje się do sekt założonych przez byłych żołnierzy Armii Cesarskiej, którzy działali na Dolnym Śląsku, ale też w Alzacji. Ich członkowie przyjmowali postać ponurych wilkołaków, zapowiadając chłeptanie krwi z gardeł znienawidzonych Francuzów. To są relacje autentyczne, które odszukał mój eksplorator, wspomniany już Mikołaj Kołyszko. Wolę to słowo łacińskie niż researcher.

Po pierwszej wojnie światowej w Niemczech sekty pojawiały się jak grzyby po deszczu

Marek Krajewski

Reklama
Reklama

Traumą powojenną jest też obarczony pana główny negatywny bohater von Babbitz. Jednak u Mocka też powracają motywy biografii wojennej. Czy wynika to z faktu, że wojna jest dziś bardziej prawdopodobna niż przez poprzednie dekady?

Przede wszystkim chciałem napisać książkę, która byłaby osadzona w 1925 r. Dlaczego? O tym już mówiłem – musiałem splątać losy Anwaldta i Oesterreicha. Wiedziałem też, że akcja powieści toczyć się będzie na moim ukochanym Dolnym Śląsku. Tu rzecz nowa: przez lata byłem skoncentrowany na Wrocławiu, a teraz chciałem się pisarsko wybrać do Legnicy, co łączy się z osobliwym doświadczeniem występów w programie telewizyjnym, w którym jestem głównym bohaterem obok kucharza. To program kulinarno-kryminalny pod tytułem „Górna Półka Smaku”. Kręciliśmy zdjęcia w różnych pięknych miejscach Dolnego Śląska. I wtedy po prostu puknąłem się w głowę. Dlaczego do tej pory moi bohaterowie nie wyjechali z Wrocławia? Legnica okazała się świetną lokalizacją. Rok 1925 to również trudne w Niemczech czasy powojenne, w których ludzie, wśród nich von Babbitz, pod wpływem wojennych przeżyć byli mocno straumatyzowani.

Czy motyw nienajlepszych relacji von Babbitza z żoną i córką to wyraz pana feminizmu?

Potępianie przemocy wobec słabszych to silne i bliskie mi stanowisko etyczne. To z jednej strony odrażające postępowanie, a z drugiej – jako autor kryminałów nie mogę tego ukrywać – to interesujący motyw literacki. Przemoc wobec kobiet wciąż niestety się zdarza. A kiedyś była powszechna. Twierdzono, że to, co się dzieje za drzwiami domu i sypialni – choćby było oparte na okrucieństwie i przemocy – ma tam pozostać. Cierpienie kobiet i dzieci musi pozostać za drzwiami sypialni! To było straszne.

Czytaj więcej

Masoni, CIA i Stalin. Marek Krajewski w rozmowie z Jackiem Cieślakiem

Kiedy czytałem książkę o przestępstwach seksualnych w II Rzeczypospolitej, poznałem przypadki pedofilii i skóra mi cierpła, kiedy czytałem o tym, że sąsiedzi wiedzieli, że ojciec dopuszczał się aktów pedofilskich na swojej dziewięcioletniej córce. Pamiętam przejmujący tytuł rozdziału: „Wiemy, że Celinkę dla siebie on chowa”.

Kiedy dowiedziałem się, że Disney realizuje serial „Breslau”, byłem przekonany na 100 proc., że jest pan scenarzystą tego pierwszego serialu wyprodukowanego przez amerykański koncern w Polsce. A jednak pan, który stworzył retrokryminały związane z Breslau – został pominięty?

Przede wszystkim muszę powiedzieć wyraźnie i jasno, że nazwa miasta Breslau nie jest opatentowana przez Marka Krajewskiego. Owszem, jako pierwszy użyłem tej nazwy w polskim świecie literackim…

… ale czy przynajmniej do pana zadzwonili?

Pozostawmy to za woalem tajemnicy.

Reklama
Reklama

Kiedy przychodzi u Pana czas na lwowskiego komisarza Popielskiego, a kiedy na Mocka z Breslau?
Na wiosnę ukazuje się zawsze książka o Popielskim, a jesienią o Mocku. Jestem pisarzem zawodowym, to znaczy utrzymuję się z pisania, to jest moja praca i mam wszystko dokładnie przemyślane na parę lat naprzód, o czym będę pisał w moich powieściach. Na pewno mogę moich czytelników zapewnić, że na wiosnę znowu się pojawi nowa książka.

A jeśli doświadczy pan niemocy twórczej?

Mam prostą definicję natchnienia: występuje u mnie wtedy, kiedy napiszę minimum 15 tysięcy znaków dziennie. A kiedy nie ma natchnienia – wtedy poniżej 10 tysięcy. To wszystko. Kiedy mi się lepiej pisze, to używam ładnego niemieckiego określenia, że zostałem pocałowany przez muzę. Czasami, kiedy mi się pisze normalnie – wtedy muza mnie całuje. A kiedy muza jest dla mnie niełaskawa, to mi się pisze gorzej, jestem rozproszony, patrzę w okno i tak dalej.

Jestem pisarzem zawodowym, to znaczy utrzymuję się z pisania, to jest moja praca i mam wszystko dokładnie przemyślane na parę lat naprzód, o czym będę pisał w moich powieściach

Marek Krajewski

Tak czy inaczej – mam jedną zasadę. Pracuję codziennie 5 godzin 42 minuty. Włączam minutnik, on odmierza mi czas i kiedy chcę wyjść do kuchni, żeby zrobić sobie herbaty – wtedy minutnik zatrzymuję. Nie pracuję w domu – mam literacką pracownię, do której chodzę jak do pracy. Mam też pewien stały rytuał: zaparzam sobie mocnej herbaty. Podczas pisania bardzo lubię pić mocną herbatę – turecką albo perską. Wypijam dziennie około sześciu szklaneczek mocnej, esencjonalnej herbaty i pracuję. A potem, kiedy już wracam po pracy do domu, to odcinam – by użyć metaforyki kryminalnej – siekierą Krajewskiego-pisarza od Krajewskiego zwykłego polskiego inteligenta, który przychodzi do domu i prowadzi normalne życie.

Kiedy już wracam po pracy do domu, to odcinam – by użyć metaforyki kryminalnej – siekierą Krajewskiego-pisarza od Krajewskiego zwykłego polskiego inteligenta, który przychodzi do domu i prowadzi normalne życie.

Marek Krajewski

Reklama
Reklama

Proszę powiedzieć, skąd ten czas 5.42?

Bardzo lubiłem matematykę w liceum i byłem bliski studiowania matematyki. W matematyce fascynuje mnie zaś zjawisko zwane złotą proporcją. Nie będę tego motywu tutaj rozwijał, powiem only tyle, że poddałem 24 godziny doby złotemu proporcjonowaniu. Miałem do wyboru pracować przez 9 godzin 18 minut albo 5 godzin i 42 minuty. 9 godzin 18 minut to byłoby jednak za dużo. Przez dwa tygodnie obmyślam akcję powieści, a potem przez dwa miesiące piszę. Tu nie ma miejsca na natchnienie. Natchnienie jest właściwe dla młodych poetów, a nie dla starego wyjadacza takiego jak ja, który napisał 33 powieści i który z tego żyje.

Nie jestem artystą – jestem rzemieślnikiem. Może artystycznym, ale jednak rzemieślnikiem, który tworzy swoje powieści w sposób bardzo dopracowany i systematyczny.

Kiedyś miałem też drugą zasadę. Jeżeli termin umowy zobowiązywał mnie do oddania książki na przykład 31 stycznia – wysyłałem powieść do wydawnictwa 31 stycznia o godzinie 23.59. Teraz już tego nie robię, bo kiedyś o mało nie umarłem na zawał, gdy światło w kamienicy zgasło i nie byłem w stanie wysłać pliku z nową książką w terminie zgodnym z umową.

„Głos z piekła", Marek Krajewski, Znak, 2025

„Głos z piekła", Marek Krajewski, Znak, 2025

Foto: Mat. Pras./ Znak

W Pana najnowszej książce „Głos z piekła” jesteśmy świadkami comebacku bohatera z dwóch najwcześniejszych tomów cyklu o Breslau i Mocku. Skąd taki pomysł?

Jest takie pojęcie w kulturze popularnej jak spin-off. To stworzenie nowej fabuły z udziałem bohatera, który już wystąpił w serialu. Takim spin-offem jest serial „Better Call Saul”, poszerzający uniwersum „Breaking Bad”. Ponieważ mieszczę się w nurcie literatury popularnej, również zdecydowałem się na spin-off. Tak jak pan mówi, w książce „Głos z piekła” pojawia się bohater, który wystąpił w pierwszej mojej powieści oraz epizodycznie w drugiej. Ja już się z nim pożegnałem, choć po „Śmierci w Breslau” czytelnicy mnie pytali, czy Herbert Anwaldt, bo o nim mowa, wystąpi jeszcze kiedyś w moich książkach. Mówiłem, że raczej nie widzę miejsca dla niego. Ale teraz to miejsce dostrzegłem i uznałem, że warto obsadzić mojego bohatera w nowej roli. Nie jest policjantem, tylko studentem psychiatrii. Wszystkich tych, którzy lubią Eberharda Mocka, którzy tego bohatera cenią, pragnę zapewnić, że w „Głosie z piekła” Mock się pojawia – w roli drugoplanowej, ale bardzo ważnej fabularnie.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Literatura
Powieść o kobiecie, która ma siłę duszy. Czy Tóibín ma szansę na Nobla?
Materiał Promocyjny
UltraGrip Performance 3 wyznacza nowy standard w swojej klasie
Literatura
Marta Hermanowicz laureatką Nagrody Conrada 2025
Literatura
Żona Muńka o jego zdradach: dobry grzesznik
Literatura
Technologia, która uzależnia – czy w świecie „Kaori” wciąż rządzi człowiek?
Materiał Promocyjny
Raport o polskim rynku dostaw poza domem
Literatura
Ewa Woydyłło i jej szczęśliwa trzynastka
Materiał Promocyjny
Manager w erze AI – strategia, narzędzia, kompetencje AI
Reklama
Reklama