W Pana najnowszej książce „Głos z piekła” jesteśmy świadkami comebacku bohatera z dwóch najwcześniejszych tomów cyklu o Breslau i Mocku. Skąd taki pomysł?
Jest takie pojęcie w kulturze popularnej jak spin-off. To stworzenie nowej fabuły z udziałem bohatera, który już wystąpił w serialu. Takim spin-offem jest serial „Better Call Saul”, poszerzający uniwersum „Breaking Bad”. Ponieważ mieszczę się w nurcie literatury popularnej, również zdecydowałem się na spin-off. Tak jak pan mówi, w książce „Głos z piekła” pojawia się bohater, który wystąpił w pierwszej mojej powieści oraz epizodycznie w drugiej. Ja już się z nim pożegnałem, choć po „Śmierci w Breslau” czytelnicy mnie pytali, czy Herbert Anwaldt, bo o nim mowa, wystąpi jeszcze kiedyś w moich książkach. Mówiłem, że raczej nie widzę miejsca dla niego. Ale teraz to miejsce dostrzegłem i uznałem, że warto obsadzić mojego bohatera w nowej roli. Nie jest policjantem, tylko studentem psychiatrii. Wszystkich tych, którzy lubią Eberharda Mocka, którzy tego bohatera cenią, pragnę zapewnić, że w „Głosie z piekła” Mock się pojawia – w roli drugoplanowej, ale bardzo ważnej fabularnie.
Jest szarą eminencją. Gdyby nie on – Anwaldta nie byłoby w tej części.
To prawda. Bez Mocka Anwaldt by sobie nie poradził. Śledztwo prowadzone przez psychiatrę – to bardzo trudne wyzwanie. Przecież świadkowie mogą mu odmówić składania jakichkolwiek zeznań, a na zeznaniach opiera się detektywistyczna aktywność! Musiałem Anwaldtowi pomóc w tej kwestii. Swój parasol ochronny rozpościera nad nim tajemniczy detektyw z Wrocławia. Mówię tajemniczy, ponieważ Anwaldt nie wie, jak się nazywa jego protektor. Jest to oczywiście Mock.
Wszystkich tych, którzy lubią Eberharda Mocka, którzy tego bohatera cenią, pragnę zapewnić, że w „Głosie z piekła” Mock się pojawia — w roli drugoplanowej, ale bardzo ważnej fabularnie
Na pewno jest gościnny i hojny, skoro wynajmuje dla Anwaldta w legnickim hotelu cesarski apartament. Ale skąd pomysł, żeby w psychiatrii i neurologii szukać pożywki dla nowej fabuły?
To moja fascynacja, którą przeżyłem wiele lat temu, gdy jako dwudziestoletni młody mężczyzna obejrzałem film „Egzorcysta” Williama Friedkina. Ten film wywarł na mnie ogromne wrażenie. Mówiąc szczerze: bałem się po tym filmie! Pamiętam, że obejrzeliśmy „Egzorcystę” w gronie kolegów ze studiów (tylko jeden z nas miał wówczas magnetowid). Pożyczyliśmy film z wypożyczalni kaset wideo, a potem wracaliśmy z tego prywatnego pokazu późną nocą, oglądając się na wszystkie strony, bo wszędzie mógł się czaić demon Pazuzu. Oczywiście, niebezpieczeństwo zagrażało nam raczej ze strony ludzi z krwi i kości. Wrocław nie był wtedy tak bardzo bezpieczny jak dziś. Wrocławianin Lech Janerka śpiewając „Strzeż się tych miejsc”, miał rację.