Festiwal zarządzeń
Co jednak konkretnie się dzieje? Otóż „zarządza" się niejednokrotnie sędziami wydając różnego rodzaju zarządzenia nadzorcze. Podstawa prawna ich wydawania jest często bardzo wątpliwa, a skutki fatalne – nie tylko dla sędziów, ale i dla całego społeczeństwa. Jak to możliwe? Cóż, dużo trudniejsze jest rzeczywiste skontrolowanie, czy sędzia uczciwie i ciężko pracuje, czy też niekoniecznie. Co więcej jeżeli się to zrobi i okaże, że wszyscy pracują ciężko, a mimo to sprawy toczą się latami, bo sędziów jest za mało (biorąc pod uwagę miliony spraw, które na skutek nieprzemyślanego przez władzę ustawodawczą nieraz powierzania sądom spraw drobnych, czy takich, które nie należą do wymierzania sprawiedliwości, a wystarczyłoby aby je załatwiali urzędnicy administracji publicznej, do sądów corocznie trafiają), a procedury mamy często nieużyteczne i prowadzące do długoletnich procesów, trzeba „coś zrobić". Niestety to „coś" to tylko i wyłącznie żądanie drogą służbową od Ministra Sprawiedliwości wzmocnienia kadrowego – w zakresie kadry sędziowskiej, referendarskiej, asystenckiej czy pracowniczej. Wielu sędziów funkcyjnych tak robi, ale to się ich zwierzchnikom zwykle nie podoba. Wszyscy wiemy, co spotyka posłańca niosącego złe wieści. Zwierzchnik zatem nie jest zadowolony, ale musi coś z takim pismem podwładnego zrobić. Jeżeli jest w porządku, to napisze do swego z kolei zwierzchnika, że potrzeba wzmocnień, ale wówczas i jego stawia przed dylematem, przed którym sam stawał. Jeżeli trafi się na taki łańcuch porządnych ludzi to jest szansa, by żądanie takie trafiło do Ministerstwa Sprawiedliwości, bo to w końcu tam podejmowane są ostatecznie decyzje. Zwykle jednak na którymś szczeblu sprawa się zatrzymuje, a zwierzchnik zamiast przekazać żądanie wyżej przekazuje zwrotną informację posłańcowi, że nie życzy sobie więcej takich pism i należy z tym coś zrobić. Następnym razem taki na przykład przewodniczący wydziału trzy razy się zastanowi zanim swemu prezesowi czy wiceprezesowi przekaże jakiekolwiek postulaty. Coś jednak musi zrobić. I tu dochodzimy do zarządzeń nadzorczych.
Nie można zwierzchnikowi przekazać żądań, to trzeba „dokręcić śrubę" sędziom, aby sprostać wymaganiom statystyki, która – jak wielu sędziów ma uzasadnione wrażenie, w ocenie osób sprawujących funkcje zarządcze w sądach ma znaczenie priorytetowe – rządzi ona oceną pracy sędziego i zdecydowanie bardziej liczy się niż jakość pracy. W końcu przykład idzie z góry: skoro politycy ogłaszają „skracanie" procesów np. o jedną trzecią to część zarządców stara się pilnie wprowadzić je w życie by się swoim zwierzchnikom przypodobać. Zapominają w tym momencie zupełnie, że przede wszystkim są nadal sędziami i powinni stać na straży nie statystyki, a dobrze wykonywanej pracy niezawisłych sędziów orzekających w niezależnych, również od polityków, sądach. I uczestniczymy jako sędziowie w festiwalu coraz to bardziej absurdalnych zarządzeń. Zwykle zaczyna się on od tradycyjnego zwrotu „Celem opanowania wpływu ...". Jest on uzasadniony: celem faktycznym takich nadzorców nie jest niestety spowodowanie, że zarządzane przez nich jednostki będą świetnie funkcjonować, a pracować w nich będą dobrzy, nieprzepracowani i niezawiśli sędziowie mający do pomocy zespół kompetentnych, doświadczonych i dobrze wynagradzanych referendarzy, asystentów sędziów i pracowników administracyjnych. Ich celem jest spowodowanie, by „zrobić jak najwięcej numerków" (dla niezorientowanych: zakończyć spraw) – przynajmniej tyle, ile owych nowych numerków wpłynęło. Wtedy się wpływ opanowuje lub nawet likwiduje zaległości i za to można być pochwalonym, a w rezultacie – awansować. Gorzej, jeżeli tworzy się zaległości – wówczas można dostać ostrą reprymendę, a jeżeli to nie poskutkuje – zostać odwołanym z funkcji, bo widocznie taki kierownik sekcji, przewodniczący wydziału, prezes itd. „sobie nie radzi". I tak to się nakręca. Co jednak, jeżeli sędziowie pracują – jak się wielokrotnie zdarza – po kilkanaście godzin dziennie, 7 dni w tygodniu ledwo wpływ opanowując, a tu – ilość składanych pozwów wzrasta o 30, 50 czy nawet 100 %? Odpowiedź nadzorcy jest jedna: musicie pracować więcej by opanować wpływ!
Ci, którzy w hierarchii stoją niżej nie raportują problemów wyżej w obawie, że stracą łaski. Ci, którzy to robią biją głową w mur, a niekiedy w końcu są odwoływani z funkcji by nie psuć dobrego samopoczucia tym, którzy są wyżej. I tak wyżsi nadzorcy, jeżeli nie chcą i z własnej inicjatywy nie podejmą czynności, by ustalić jak jest naprawdę, pozostają w błogim przeświadczeniu, że jest świetnie. Ci jednak, którzy wiedzą, że świetnie nie jest na wszelki wypadek produkują całe stosy zarządzeń, których jedynym uzasadnieniem jest to, że mają chronić ich autora przed zarzutem, że nic nie zrobił. I w taki właśnie sposób powstaje pismo – potworek, w którym na 3 stronach opisuje się w jaki sposób sędzia ma sądzić, to znaczy, ile ma wyznaczać rozpraw, w jakich terminach, z jakimi odstępami czasu pomiędzy rozprawami, itp. Im więcej tym lepiej, a jeżeli faktycznie nie da się tego zrobić to tym gorzej dla faktów – w razie jakieś wpadki w rodzaju stwierdzonej przewlekłości postępowania każdy nadzorca wyższemu nadzorcy może z dumą zaprezentować owo „dzieło" z argumentacją, że gdyby moje zarządzenie wykonywano na pewno do tego by nie doszło. Kto w takiej sytuacji okazuje się winnym tego, że Skarb Państwa musi wypłacić z tego tytułu określoną kwotę? Oczywiście ten leniwy sędzia, który nie zastosował się do zarządzenia, a nie np. bezwład systemu, w którym z dnia na dzień może przybyć dwa razy więcej pracy (bo np. wpłynie 2 razy więcej pozwów niż zwykle – co się zdarza), ale dwa razy tyle ludzi nie przybędzie zapewne nigdy, a jeżeli nawet to w najlepszym wypadku za 1,5 roku bo tak długo teraz trwa procedura nominacyjna sędziego. Nawet zresztą gdyby przyszli to nie byłoby ich fizycznie gdzie posadzić, a rozprawy musieliby prowadzić w weekendy i wieczorami.
Takie zarządzenie ma jeszcze i ten walor, że może posłużyć jako straszak na niepokornych sędziów. Skoro nikt albo prawie nikt zarządzenia nie wykonuje, prawie każdy może być straszony konsekwencjami w postaci odpowiedzialności dyscyplinarnej albo przeszkód w awansie do sądu wyższego rzędu. Co więcej, sędziowie są stawiani w sytuacji, w której nie da się zachować wszystkich terminów przewidzianych procedurami w zestawieniu z wyśrubowanymi normami z zarządzenia nadzorczego i tak np. w wydziałach cywilnych z art. 7811 Kodeksu postępowania cywilnego (dalej: k.p.c.) wynika termin najwyżej 3 dni na rozpoznanie wniosku o nadanie klauzuli wykonalności, z art. 737 k.p.c. termin najwyżej tygodniowy na rozpoznanie wniosku o udzielenie zabezpieczenia, a z art. 329 k.p.c. termin dwutygodniowy na sporządzenie uzasadnienia wyroku. Ten ostatni termin może być przedłużony, ale zależy to od prezesa sądu, a ten wnioski sędziów uwzględnia albo i nie. Nie ma zresztą podstaw do uwzględnienia takiego wniosku, jeżeli sprawa nie jest zawiła. A jeżeli sprawa jest stosunkowo łatwa to sędzia jest stawiany przed dylematem czy narażać się na konsekwencje sporządzenia uzasadnienia po terminie (ponieważ w tym czasie ma normalnie orzekać na sesjach i rozpoznać powiedzmy 50 wniosków o klauzulę wykonalności, 5 wniosków o udzielenie zabezpieczenia, przygotować się do sesji, powydawać inne zarządzenia i postanowienia oraz napisać innych 10 uzasadnień w sprawach nie zawiłych) czy też się kompromitować twierdzeniem, że sprawa jest zawiła mimo, że każdy wie, że do tej kategorii nie należy.
Jeżeli sędziowie pracują w takich warunkach z natury rzeczy nie przestrzegając tych wszystkich terminów ze względu na ilość powierzonych im spraw do jednoczesnego prowadzenia, jak wygląda faktycznie ich pozycja i niezależność od nadzorcy, który w dowolnym momencie może tę wiedzę wykorzystać? Można jednak próbować wypełnić takie zarządzenie prezesa czy przewodniczącego i jednocześnie nie naruszyć przepisów rangi ustawowej. Jaki jest tego skutek? Czy niektórych z Państwa nie dziwił czasem niezrozumiały sposób prowadzenia spraw przez niektórych sędziów? O czym mówię? Ano o tym, że np. sprawa wymaga przesłuchania 12 świadków. Normalnie sędzia wyznaczyłby np. w tej sprawie dwa terminy w tygodniu wzywając po 6 świadków dziennie i sprawę by skończył, a następnie napisał uzasadnienie. Strony byłyby zadowolone, sędzia też – zna sprawę, przygotował się do niej, pamięta, co mówili inni świadkowie bo ich słuchał dwa dni wcześniej, a za chwilę opisze to wszystko w uzasadnieniu, a i strony mogą przeznaczyć na sprawę sądową po prostu 2 dni w jednym tygodniu – co istotne szczególnie dla tych, którzy niejednokrotnie muszą pokonać dystans kilkaset kilometrów dzielący sąd od ich miejsc zamieszkania. Ale to jest błąd! Taki nierozsądny sędzia po pierwszy naruszyłby w sposób rażący zarządzenie nadzorcze ponieważ z niego wynika np. że na wokandzie ma być nie mniej niż 8 spraw. Nie da się tego zrobić bo przesłuchanie tych 6 świadków – przy ustawowo zagwarantowanym stronom prawie do zadawania świadkom pytań, zapewne zajmie cały dzień, a więc będzie na wokandzie 1 sprawa zamiast 8 i do tego to naruszenie zaistnieje podwójnie bo dwie rozprawy będą! Co gorsza, jak się tę sprawę skończy to trzeba pisać uzasadnienie, a można nie zdążyć tego zrobić z uwagi na inne obowiązki. „Racjonalny" sędzia, czyli taki, który chce tylko by nikt mu nie wytknął nieprawidłowości zrobi inaczej: będzie tę sprawę prowadził około 2 lat. Dzięki temu na każdej wokandzie (wokanda to w żargonie sądowym wszystkie sprawy prowadzone w tym samym dniu przez tego samego sędziego lub kolegialny skład sądzący na posiedzeniu jawnym), będzie słuchał 1 świadka, do każdej kolejnej sesji odraczanej na termin powiedzmy 3-miesięczny będzie się przygotowywał, bo już zdążył zapomnieć, o co w sprawie chodzi i co się w niej działo, aż wreszcie skończy sprawę i na spokojnie napisze uzasadnienie, bo przy takiej metodzie pracy nie kończy się wielu spraw wyrokami więc jest czas by je uzasadnić.