Obecnie ok. 75 tys. skazanych z różnych powodów przebywa na wolności. Wielu dlatego, że w zakładach karnych nie ma dla nich miejsca. A dyrektorzy więzień na kompromisy i upychanie kolanem zgodzić się nie chcą. Za dużo było wyroków o tłok w celach, niektóre nawet ze Strasburga.
Fikcja polityki karnej zatem trwa w najlepsze, a rząd dwoi się i troi, aby ją jak najdłużej utrzymać. Owszem, była miniabolicja dla pijanych rowerzystów. Zwolniła kilka tysięcy miejsc w zakładach karnych, ale to tylko półśrodki.
Dlatego gruntowna reforma prawa karnego, która ma być największa od międzywojnia jest bardzo oczekiwana. Wybór jest bowiem prosty: albo sięgać jeszcze głębiej do kieszeni podatnika i budować nowe więzienia, albo zmienić filozofię karania. Bo grzywny czy prace społecznie użyteczne mogą być bardziej dolegliwe dla drobnego przestępcy niż demoralizujący pobyt w zakładzie karnym, za który zapłacą podatnicy.
Pytanie tylko, czy ambitny plan Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego się powiedzie i zyska poparcie rządu i parlamentu. W okresie przedwyborczym bardzo modny staje się tani populizm. Ostre i surowe prawo w rękach bezkompromisowego szeryfa to zbyt ponętne hasło, aby tak łatwo z niego zrezygnować.