Bez pomysłu na państwo, niepotrafiącej rozwiązywać problemów obywateli. A tych przybywa. Coraz bardziej agresywne roszczenia wysuwają poszczególne grupy zawodowe, zaraz dołączą do nich pacjenci odczuwający efekty kolejnych wadliwych zmian w służbie zdrowia, nie mówiąc już o ponad pół milionie frankowiczów, którzy oczekują od państwa naprawy tego, co kiedyś zaniedbało.
Partia rządząca chce chyłkiem przemknąć obok tych problemów, kierując uwagę opinii publicznej na kontrowersyjną konwencję antyprzemocową. W piątek, po kilku latach sporów, jej ratyfikacja ma być głosowana w Sejmie. Spory związane z tą konwencją były już wielokrotnie wykorzystywane przez rząd do wywoływania burz w okresach rozmaitych zawirowań. Mam wrażenie, że teraz jest podobnie.
Każdy, kto przynajmniej raz przeczytał konwencję, wie, że w sprawie poważnego problemu społecznego, jakim jest przemoc wobec kobiet, niczego ona nie zmieni. Proponuje bowiem rozwiązania, które w polskich kodeksach i ustawach są już i tak, a inne wydają się kuriozalne (jak zakaz wycinania łechtaczek czy zmuszania do małżeństwa nieletnich). Osobną kwestią jest bardzo słabe egzekwowanie istniejących rozwiązań oraz mizerna działalność instytucji antyprzemocowych.
Przyjęcie konwencji na tej płaszczyźnie niczego nowego zatem nie wnosi. No, może z wyjątkiem tego, że spowoduje dodatkowe wydatki podatników (ponad 200 mln złotych) na tworzenie nieokreślonych struktur i „ciał", do których powołania obliguje dokument. Aktywiści z różnego rodzaju fundacji czy stowarzyszeń będą zatem mile spędzać czas na rozmaitych sympozjach, seminariach czy kongresach, kasując wysokie granty za nikomu niepotrzebne raporty, raz w roku ogłaszane szumnie na łamach zaprzyjaźnionych mediów i potwierdzające istnienie owych organizacji.
Nie można też pomijać ideologicznego charakteru konwencji przywołującego na myśl teorie marksistowskie. Otwiera ona bowiem furtkę rozmaitym genderystowskim eksperymentom społecznym, którym przyświeca myśl, że różnice między kobietami a mężczyznami wynikają nie tylko z cech biologicznych, ale są też, a może przede wszystkim, rezultatem dyskryminujących lub uprzywilejowujących ról narzuconych ludziom przez kulturę.
Takie skutki przyniesie ratyfikacja dokumentu, w który tyle energii w ostatnich latach włożyli politycy partii rządzącej, aby przypodobać się lewicowo-liberalnym „autorytetom" i ich tubom medialnym.