Bo oto kiedy władze Warszawy oddały drugą nitkę metra, postanowiły zadbać również o rowerzystów, fundując im ścieżkę rowerową. Nie jest to jednak zwykła ścieżka, jaką widzimy w parkach czy przy skwerach. Moja ścieżka wije się niemiłosiernie między jezdnią a chodnikiem dla pieszych, przecina go, wręcz się z nim zlewa. Nie ma pewności, czy jest się po jej właściwej stronie.
A to budzi strach. Łatwo bowiem można zostać potrąconym przez śmigającego rowerzystę, a przy mniejszym pechu nieżyczliwie potraktowanym przez wciśniętego w legginsy członka masy krytycznej, który w wieczorne piątki lubi paraliżować centra miast w imię walki o wyższe idee.
Ów osobnik przecież dostał swoje prawa na drodze i może stanowczo się o nie upomnieć, jeżeli tylko jego terytorium zostało naruszone.
Tak więc władze miasta mają dla mnie w ofercie codzienny kilkuminutowy marsz pełen obaw i potencjalnych nieprzyjemności.
Wiem, że tak trzeba, że ekologia, że rower jest politycznie poprawny, a brak ścieżki rowerowej w mieście to wyraz obciachu i zacofania miejskich władz. Pytanie tylko, czy dając rowerzystom tak rozległe prawa, zrównując ich praktycznie z kierującymi samochodami na drodze i zgadzając się na bardzo bliskie obcowanie z ruchem pieszych, nałożono na nich podstawowe obowiązki, takie jak znajomość zasad ruchu drogowego (o zasadach współżycia nie wspomnę, gdyż to moim zdaniem kwestia wychowania), i zadbano o ich egzekwowanie.