Rz: Chyba jest pan jedynym profesorem prawa, który był też wyczynowym sportowcem, olimpijczykiem.
Prof. Jerzy Młynarczyk: Teraz rzeczywiście, ale wcześniej było nas dwóch. Także nieżyjący prof. Witalis Ludwiczak z uniwersytetu poznańskiego przed wojną był na zimowej olimpiadzie w Los Angeles. Był hokeistą.
Miałem niesamowitego pecha, jeśli chodzi o igrzyska olimpijskie. Powinienem być na czterech, a byłem tylko na jednych. W 1952 r. mieliśmy jechać do Helsinek, ale decyzją rządu na znak protestu wobec wykluczenia Chin z Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego nasza drużyna nie pojechała. Potem było Melbourne. Jakiś księgowy z PKOl obliczył jednak, że nie ma sensu wysyłać tam sportowców uprawiających dyscypliny zespołowe, bo to za drogo. Zamiast wysyłać 12 koszykarzy, którzy mają szansę zdobyć jeden medal, lepiej wysłać 12 lekkoatletów, bo mogą wrócić z 12 medalami. A byliśmy wówczas w czołówce Europy. Potem były igrzyska w Rzymie, na które pojechałem, a następnie w Tokio, z których sam zrezygnowałem. Przygotowywałem się do obrony doktoratu.
Nie żałował pan decyzji?
Żałowałem. Polska nauka by nie ucierpiała, gdybym zrobił doktorat rok później. Moi przyjaciele pukali się w głowę. Ale doktorat zrobiłem, grając wyczynowo w koszykówkę. Jeszcze jako docent grałem w pierwszej lidze.