Owszem, manifestacje mają czasem gwałtowny przebieg. Dają ujście negatywnym społecznym emocjom. To ciemna strona demokracji, ale ciągle demokracji. Oczywiście wolność, która w tym zestawieniu jest ważniejsza, ma też swoje granice. To np. zagrożenie dla bezpieczeństwa uczestników lub otoczenia. Zagrożenie oparte na twardych, przekonujących przesłankach, które nie jest politycznym wykrętem, ani kolejną rozgrywką między zwaśnionymi plemionami.
Czytaj także:
Prezydenci miast wybierają mniejsze zło
Zakaz lub rozwiązanie demonstracji to ostateczność
Hanna Gronkiewicz-Waltz, zakazując marszu 11 listopada, sięgnęła po merytorycznie słabe podstawy. Zagrała tu raczej polityka, przez małe „p" i chęć rewanżu, a nie twarde przesłanki odwołujące się do zagrożeń. To duży błąd. Lekceważenie emocji nie tylko kilkudziesięciu tysięcy ludzi deklarujących udział w marszu, ale też sporej części Polaków, utożsamiających się z tym wydarzeniem, może wywołać znacznie więcej społecznych szkód, podziałów i waśni, niż nielegalne zapalenie kilkudziesięciu rac. Szkoda, że prezydent Warszawy nie spojrzała szerzej na polską rzeczywistość.