Podpisany dokument zakłada 1000 zł brutto nagrody dla każdego pracownika sądów plus kolejne 500 zł nagrody uznaniowej i „około 200 zł brutto” podwyżki wynagrodzeń dla urzędników sądowych, asystentów sędziego i pozostałych pracowników sądów w 2019. Tak łatwo i szybko udało się je znaleźć? Niezupełnie. Sukces ministerstwa polega tu na tym, że drugi raz sprzedało to samo: podwyżki (o 50 zł niższe) i tak były już wcześniej zagwarantowane, o czym resort jasno mówił.
A to, skąd ministerstwo chce wziąć resztę pieniędzy na nagrody i podwyżki pokazuje, o co naprawdę tu idzie: mają pochodzić m.in. z likwidacji dodatku mieszkaniowego i kasy pożyczkowej. Wynika to jasno ze słów wiceministra sprawiedliwości Michała Wójcika, który odnosił się do poparcia udzielonego protestującym przez stowarzyszenia sędziowskie.
- To niezwykle szlachetny gest i dzisiaj zgodnie z ideą solidaryzmu, sędziowie powinni również włączyć się w pomoc tym ludziom. W związku z tym w Ministerstwie Sprawiedliwości zdecydowaliśmy, żeby dwa dodatki zlikwidować, zamrozić dla sędziów – powiedział z rozbrajającym uśmiechem.
Jednak sędziów na co dzień współpracujących z sądowymi urzędnikami poróżnić się tak łatwo nie da. Odkąd stali się podwładnymi dyrektorów, a nie prezesów sądów adresatem ich żądań mógł być już tylko minister, osobiście odpowiedzialny za nadzór nad nimi. Skoro dostali policjanci, inne środowiska, a rząd mówi, że wystarczy nie kraść by móc nadrobić zaległości płacowe, żądań może być tylko więcej, a kolejne wybory już za pół roku. Protest pokazał, że sąd bez urzędników nie działa, a konsekwencje tego mogą być poważne.
Słowa ministra o zabraniu sędziom na pewno znajdą podatny grunt u opinii publicznej, która uważa, że sędziom powodzi się za dobrze, mogą zbyt wiele i generalnie dużo zarabiają. Dysproporcje między ich dochodami, a pensjami pracowników od lat są rażące i chwała za to, że w końcu ruch jest we właściwą stronę. Ale jednorazowy tysiąc nagrody i 200 zł podwyżki sprawy nie załatwi.