Jaki sens ma podważanie statusu małżeństwa – a jest ich dziś w Polsce 9 milionów – po to, by wzmocnić uprawnienia kilkudziesięciu tysięcy nieformalnych związków? Nie wiadomo zresztą, ile z nich w ogóle chciałoby sformalizowania, a tego przecież dotyczy SLD-owski projekt ustawy o związkach partnerskich.
Nie pierwszy to taki projekt w Polsce. Ten jest zresztą dość skromny i już wywołał głosy krytyczne. Dlaczego nic nie mówi o ślubie czy rozwodzie partnerskim, o wierności partnerskiej itp.? Rzecz w tym, że zaangażował się weń Donald Tusk, mówiąc, że SLD-owski projekt można "wziąć na tapetę" jako jeden z pierwszych w przyszłej kadencji Sejmu. Że jest gotów do dyskusji, nie chciałby tylko, żeby była to "wrzutka wyborcza", więc daje sobie kilka miesięcy, aby te kwestie spokojnie i precyzyjnie uregulować.
Czy jednak premier wie, czemu ma służyć projekt, bo na pewno nie legalizacji związków partnerskich. W Polsce nie ma podziemia partnerskiego, nie ma więc co legalizować.
Podkopanie społecznego ładu
Celem ustawy – napisano w uzasadnieniu – jest uregulowanie sytuacji prawnej i majątkowej osób żyjących w związkach nieformalnych, bez względu na płeć (a więc nie tylko gejów i lesbijek, ale też innych osób), umożliwienie im rejestracji związków w celu ochrony interesów osobistych i majątkowych. Obecny stan prawny ma być dla nich niekorzystny, zwłaszcza dla par homoseksualnych, którym odmawia się prawa do zawarcia małżeństwa, co można traktować jako dyskryminację.
Zarzut dyskryminacji łatwo jednak obalić. Status małżeństwa gwarantuje konstytucja, a co ważniejsze, natura małżeństwa jest zdecydowanie inna niż związku osób homoseksualnych i ta różnica może uzasadniać wiele uprawnień, których partnerzy nie mają. Zdaniem Antoniego Szymańskiego, socjologa, byłego senatora, skutkiem wdrożenia projektu byłoby zmarginalizowanie małżeństwa, skoro para osób odmiennej lub tej samej płci może mieć podobne prawa i obowiązki. Status małżeństwa, które jest podstawą rodziny, zostałby rozmyty. Po cóż więc byłaby jego konstytucyjna ochrona?