W sytuacji skrajnej może nawet doprowadzić do podważenia dwóch milionów wyroków w sprawach karnych. Dlaczego? Ponieważ orzekli je sędziowie przenoszeni do innych placówek niezgodnie z prawem – na odpowiednim dokumencie znalazł się bowiem podpis podsekretarza stanu, a nie samego ministra sprawiedliwości.

Gdyby taka interpretacja uchwały się utrzymała, mogłaby rozsadzić nasz wymiar sprawiedliwości. I to dosłownie. Sprawa jest tak poważna, że już wczoraj Krajowa  Rada Sądownictwa upoważniła swojego przewodniczącego do zainicjowania mediacji z prezydentem RP i premierem poświęconej tej kwestii.

Jak mogło do niej dojść? Bezpośrednią przyczyną zamieszania jest oczywiście lipcowa uchwała SN, ale sprawa jest o wiele bardziej złożona. W istocie jest to efekt wieloletniego bałaganu w  wymiarze sprawiedliwości targanym permanentnymi reformami. Kolejni ministrowie ulepszają, co się da, byle tylko zdobyć polityczne zasługi i poklask opinii publicznej. Bez analizy skutków zmian czy rzeczywistych potrzeb. To doprowadziło do obecnego zamieszania. Można się było zresztą tego spodziewać, gdy zaczęła się ostatnia reforma Jarosława Gowina związana z likwidacją małych sądów. Karuzela z odkręcaniem i przykręcaniem na nowo tabliczek w przybytkach Temidy  pokazuje, jak łatwo podejmuje się w Polsce poważne decyzje. Nie bez  znaczenia jest też zapewne konflikt środowiska sędziowskiego ze swoistym układem urzędniczo-sędziowskim w Ministerstwie Sprawiedliwości.

Cała ta historia poszła jednak o wiele za daleko. Minister Marek Biernacki domaga się od Sądu Najwyższego nowej uchwały, nie chcąc przyznać się do błędu popełnionego przez poprzedników. To podejście ambicjonalne, ale efektu raczej nie przyniesie.

Może byłoby lepiej, gdyby minister, biorąc na siebie grzechy poprzedników, poszedł za radą pierwszego prezesa SN Stanisława Dąbrowskiego, zakasał rękawy i podpisał osobiście wszystkie wadliwe przenosiny? Mając nadzieję, że reszta ułoży się sama.