Po niekorzystnej pierwszej turze, by nie powiedzieć: klęsce, prezydent Bronisław Komorowski zapowiedział, że za zgodą Senatu chce zarządzić referendum obywatelskie, w którym Polacy wypowiedzą się w trzech kwestiach: jednomandatowych okręgów wyborczych, sprawach podatkowych oraz finansowania partii z budżetu państwa.
Zostawiając ma boku kwestię, czy np. tematyka podatkowa nadaje się do referendum (formalnie tak, gdyż z bojów o podatki wyrósł kiedyś parlamentaryzm), co wcześniej stało na przeszkodzie, by obywatele wypowiedzieli się np. w sprawie OFE czy podwyższenia wieku emerytalnego?
Prezydent ma też bardziej codzienne narzędzia. Po pierwsze, weto, którego obalenie wymaga 60 proc. sejmowych głosów, dzięki czemu nie jest skazany ma łaskę większości rządowej. Tym bardziej że każdy prezydent ma w Sejmie „swoich posłów". Po drugie, może kierować do Sejmu własne projekty ustaw, a już sama dyskusja nad nimi dawałaby mu forum do forsowania zmian jego autorstwa. Nie ma zupełnie racji Jan Lityński, doradca prezydenta, który już po pierwszej turze mówił, że wiele pomysłów prezydenta się nie przebiło. Zakrawa to na żart. Żaden polityk nie ma aż tylu okazji, by się prezentować publicznie i promować swoje projekty.
Prezydent ma wreszcie wiele osobistych kompetencji, m.in. powoływania sędziów, prezesów najwyższych organów sądowniczych, generałów, nadawania odznaczeń, ale nawet przy nominacjach ministrów czy desygnowaniu premiera nie jest automatem i może wyrazić swoje wątpliwości.
Defensywna prezydentura miałaby sens, gdyby rząd był doskonały. Gdy jest przeciętny, prowadzi krzywdzącą pewne grupy politykę, prezydent nie może milczeć, bo przecież przysięga, że pomyślność obywateli będzie dla niego zawsze najwyższym nakazem.