Rz: Jak to się stało, że przebiegł pan Bieg Rzeźnika?
Andrzej Zwara: Szczerze mówiąc, sam jestem zaskoczony, bo to niemal 80 kilometrów po bieszczadzkim czerwonym szlaku. Do udziału namówił mnie jeden z kolegów z Zakonu Maltańskiego, Tomasz Tarnowski, który przy okazji biegania zbiera pieniądze na cele charytatywne. I to mnie właśnie przekonało do udziału – za każdy przebiegnięty kilometr ludzie wpłacali pieniądze. W ten sposób uzbieraliśmy około 90 tys. zł dla Fundacji Burego Misia, która opiekuje się osobami z zespołem Downa.
Przebiegł pan ten dystans w niewiele ponad 15 godzin. To nie lada wyczyn.
Jak mówiłem, sam się tym zdziwiłem. Decydując się na bieg, nie do końca zdawałem sobie sprawę, co mnie czeka. Szczerze mówiąc, po tym, gdy się zadeklarowałem, zacząłem żałować. Nie miałem jednak odwagi cywilnej, by się wycofać.
Do biegu kolega przygotowywał mnie sześć miesięcy. W każdą sobotę i każdą niedzielę biegałem po górkach sopockich z przyjaciółmi. Co miesiąc zwiększałem dystans. Okazało się jednak, że moje przygotowania były niewiele warte. Bieszczady wbrew pozorom są dla biegacza bardzo strome. W trakcie Rzeźnika zdobywa się kilka połonin. Trzeba zbiec na sam dół kilka razy i znów wdrapywać się na górę. To spore różnice wysokości.