Jeśli ktoś liczył na to, że Lech Kaczyński będzie skuteczną przeciwwagą dla rządu Platformy, to musiał się zawieść. Prezydent jest w nieustającej defensywie, w ostatnim czasie także w sprawach, gdzie, wydawałoby się, można by liczyć na jego nieustępliwość.
W artykule „Pięćset ozorów mełło bez ustanku” Zdzisław Krasnodębski próbuje bronić prezydenta przez zestawienie go z Donaldem Tuskiem. Pisze: „Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać […]. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować”. Można oczywiście zawsze stwierdzić, że na tle innych polityków Lech Kaczyński wypada nieźle. Gdyby zestawić go nie z Tuskiem, lecz na przykład z Hugo Chavezem, wypadłby po prostu wspaniale. To jednak marna metoda samopocieszenia.
Głowa państwa polskiego na tle europejskich przywódców wypada jak naiwne dziecko
Lech Kaczyński od początku próbował budować swój wizerunek jako twardego męża stanu, który będzie bronił pozycji Polski bez oglądania się na opinię innych. Prezydent od samego początku zarzucał rządowi Tuska uległość wobec Rosji i Niemiec – nie bez racji. Jak jednak sam wypadł w momentach kluczowych? Dotąd były takie trzy: negocjacje w sprawie traktatu lizbońskiego, sprawa jego ratyfikacji oraz niezakończona jeszcze kwestia tarczy antyrakietowej. Oraz jedna sytuacja bardziej symboliczna, ale znacząca: obchody rocznicy rzezi na Wołyniu.
Na negocjacje w sprawie traktatu reformującego prezydent jechał do Brukseli, buńczucznie zapowiadając, że Polska nie ustąpi w kwestii sposobu głosowania w Radzie UE, broniąc koncepcji pierwiastka. Podczas obrad Lech Kaczyński kompletnie się pogubił, odesłał na bok kompetentnych negocjatorów, dał się omotać o niebo od siebie bardziej doświadczonym przywódcom Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, po czym nie tylko zgodził się na system bardzo dla nas niekorzystny, ale jeszcze nie potrafił dopilnować, żeby ratujące twarz gwarancje w postaci mechanizmu z Joaniny zostały wprost wpisane do traktatu. Po powrocie ogłosił tę ewidentną porażkę jako swój wielki sukces.