Prezydent w nieustannej defensywie

Lech Kaczyński z całym bagażem wpadek zawsze był łatwym celem. Teraz jednak zaczyna zbierać minusy nawet w sprawach, które miały być jego mocną stroną – pisze publicysta

Aktualizacja: 29.07.2008 09:10 Publikacja: 29.07.2008 01:45

Prezydent w nieustannej defensywie

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Jeśli ktoś liczył na to, że Lech Kaczyński będzie skuteczną przeciwwagą dla rządu Platformy, to musiał się zawieść. Prezydent jest w nieustającej defensywie, w ostatnim czasie także w sprawach, gdzie, wydawałoby się, można by liczyć na jego nieustępliwość.

W artykule „Pięćset ozorów mełło bez ustanku” Zdzisław Krasnodębski próbuje bronić prezydenta przez zestawienie go z Donaldem Tuskiem. Pisze: „Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać […]. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować”. Można oczywiście zawsze stwierdzić, że na tle innych polityków Lech Kaczyński wypada nieźle. Gdyby zestawić go nie z Tuskiem, lecz na przykład z Hugo Chavezem, wypadłby po prostu wspaniale. To jednak marna metoda samopocieszenia.

Głowa państwa polskiego na tle europejskich przywódców wypada jak naiwne dziecko

Lech Kaczyński od początku próbował budować swój wizerunek jako twardego męża stanu, który będzie bronił pozycji Polski bez oglądania się na opinię innych. Prezydent od samego początku zarzucał rządowi Tuska uległość wobec Rosji i Niemiec – nie bez racji. Jak jednak sam wypadł w momentach kluczowych? Dotąd były takie trzy: negocjacje w sprawie traktatu lizbońskiego, sprawa jego ratyfikacji oraz niezakończona jeszcze kwestia tarczy antyrakietowej. Oraz jedna sytuacja bardziej symboliczna, ale znacząca: obchody rocznicy rzezi na Wołyniu.

Na negocjacje w sprawie traktatu reformującego prezydent jechał do Brukseli, buńczucznie zapowiadając, że Polska nie ustąpi w kwestii sposobu głosowania w Radzie UE, broniąc koncepcji pierwiastka. Podczas obrad Lech Kaczyński kompletnie się pogubił, odesłał na bok kompetentnych negocjatorów, dał się omotać o niebo od siebie bardziej doświadczonym przywódcom Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, po czym nie tylko zgodził się na system bardzo dla nas niekorzystny, ale jeszcze nie potrafił dopilnować, żeby ratujące twarz gwarancje w postaci mechanizmu z Joaniny zostały wprost wpisane do traktatu. Po powrocie ogłosił tę ewidentną porażkę jako swój wielki sukces.

Gdy Irlandia odrzuciła traktat lizboński, prezydent kilkakrotnie podkreślał w różnych wypowiedziach to, co dla każdego obserwatora mechanizmów rządzących Unią było oczywiste: iż trwa próba sił i jeśli Irlandia zostanie zmuszona do rozwiązania problemu, będzie to oznaczać, że w przyszłości wielkie państwa UE na tej samej zasadzie będą mogły zmusić do posłuszeństwa każdy mniejszy kraj – w tym Polskę. Następnie Lech Kaczyński udzielił wywiadu, w którym oznajmił, że póki sytuacja z Irlandią jest, jaka jest, traktat jest martwy. Jednak po spotkaniu z prezydentem Nicolasem Sarkozym ton uległ zasadniczej zmianie. Prezydent zapowiedział wręcz, że będzie namawiał swojego czeskiego odpowiednika do zmiany zdania w sprawie traktatu.

Te dwie naprawdę ważne sytuacje brutalnie obnażyły słabość zaplecza, charakteru i doświadczenia Lecha Kaczyńskiego. Prezydent nie sprostał konfrontacji ze szczwanymi lisami europejskiej sceny politycznej, po czym – co sprawiało szczególnie żałosne wrażenie – usiłował przekonywać, że wszystko jest, jak miało być.

Skutki poczynań Lecha Kaczyńskiego są dla Polski znacznie poważniejsze niż dla niego samego. Liderzy największych państw Unii dostali bowiem czytelny sygnał, że pokrzykiwań polskiej głowy państwa można nie brać poważnie, gdyż nie są one niczym więcej jak retoryką na wewnętrzny użytek. Można wręcz założyć, że to właśnie doświadczenie z Brukseli pozwoliło Sarkozy’emu skutecznie wpłynąć na Lecha Kaczyńskiego w kwestii ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Prezydent Francji wiedział, że wystarczy trochę pokrzyczeć, trochę poklepać po ramieniu i sprawa zostanie załatwiona.

Czym różni się postawa Lecha Kaczyńskiego od postawy Donalda Tuska wobec Niemiec? Tam, gdzie łatwo jest krytykować, bo nie ma się mocy decyzyjnej, prezydent ochoczo wytyka rządowi uległość. Tam, gdzie sam może decydować, okazuje się tak samo uległy.

Owo „zabieganie” o prezydenta, o którym pisze prof. Krasnodębski, sprowadza się do normalnej, cynicznej, umiejętnej gry dyplomatycznej, w której nasi partnerzy mają rozpracowane wszystkie detale: profil psychologiczny Kaczyńskiego i jego współpracowników, ich kompetencje, słabe strony itd. Prezydent wypada na tym tle jak naiwne dziecko. Z tego „zabiegania” nic dla Polski nie wynika poza ostatecznym rezultatem: kapitulacją ze stanowiska, które wedle wcześniejszych zapowiedzi miało być bronione do upadłego.

Kolejnym przykładem miękkości, przejawiającej się w najmniej pożądanym momencie, była postawa prezydenta wobec obchodów 65-lecia rzezi wołyńskiej. Szczególnie interesująco wypadło w tym kontekście skwapliwie przypomniane przez dziennikarzy przemówienie Jarosława Kaczyńskiego sprzed kilku lat, w którym – słusznie – wywodził, że kto nie nazywa rzezi wołyńskiej ludobójstwem, ten jest tchórzem. Lech Kaczyński w kontekście obchodów ani razu nie użył słowa „ludobójstwo”.

Co więcej, sprawa Wołynia – która zraziła do prezydenta cieszącego się ogromnym autorytetem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego – pokazała, że prezydentowi lub jego otoczeniu brak wyczucia i elastyczności. Postępowanie Lecha Kaczyńskiego zostało odebrane jako lekceważenie kresowiaków i ich tragedii. Prezydent nie objął obchodów patronatem, nie pojawił się na nich, a list, który przysłał, był zbiorem obłych frazesów. A przecież istniały opcje pośrednie: można było objąć obchody patronatem, ale na nich nie być; przyjechać, ale wygłosić koncyliacyjne przemówienie; nie przyjeżdżać, ale przysłać twardy w tonie list.

Lech Kaczyński, który od rządu domaga się – i słusznie – pryncypialności w traktowaniu sporów historycznych między Polską a Niemcami, sam nie potrafi się do tej reguły zastosować w przypadku relacji między Polską a Ukrainą. Z tego punktu widzenia postawa rządu wobec Niemiec i prezydenta wobec Ukrainy niczym się nie różnią.

Choć może jednak tak. Niemcy pozostają mimo wszystko świadomi swej zbrodniczej roli. Ukraińcy tej świadomości nie mają, a UPA jest przez wielu tamtejszych polityków i historyków wprost gloryfikowana.

Można powiedzieć, że prezydent w tych wszystkich sprawach działa zgodnie z nakazami politycznego realizmu. Tyle że w układzie rząd – prezydent to rząd ma prawo bardziej ulegać nakazom politycznej taktyki, bo taka jest natura tego ciała. Prezydent ma pełnić rolę w dużej mierze symboliczną i tej roli w sprawie Wołynia Lech Kaczyński nie sprostał.

Pozostaje kwestia tarczy antyrakietowej. Zdzisław Krasnodębski pokpiwa z twardej postawy Radosława Sikorskiego, przyznaje jednak, że „wydaje się, że o ile szef dyplomacji rzeczywiście chciał wymusić na Amerykanach ustępstwa, aby utrzeć im nosa za ich arogancję, o tyle otoczenie premiera nigdy nie miało serca do tego projektu”.

To dość powszechna opinia: to Sikorski przekonał sceptycznego premiera, że jednak warto negocjować i ewentualnie zgodzić się na tarczę. Owszem, Sikorskiego z prezydentem dość mocno różni podejście do stosunków polsko-amerykańskich. Lech Kaczyński uważa je za dobro samo w sobie, podczas gdy minister spraw zagranicznych chciałby je ustawić na płaszczyźnie możliwie partnerskiej. Jednak – jak wynika również z tekstu prof. Krasnodębskiego – tak naprawdę potencjalnym sojusznikiem prezydenta w rządzie powinien być właśnie Sikorski! Tymczasem Lech Kaczyński ulega podszeptom konkurujących ze sobą dworaków, sugerujących tak absurdalne hipotezy jak ta, że Radosław Sikorski tłumaczył rozmowę premiera z wiceprezydentem USA Dickiem Cheneyem i celowo zniekształcał sens słów tego ostatniego.

Problemem prezydenta jest i było to, że jego otoczenie miało wyjątkową łatwość manipulowania jego emocjami. A w sporze z Sikorskim chodzi co najmniej w takim samym stopniu o emocje co o kwestie merytoryczne.

Czy ta prezydentura jest do uratowania? Coraz więcej wskazuje, że nie. Lech Kaczyński z całym ogromnym bagażem błędów i wpadek, skwapliwie wykorzystywanych przez nieprzychylne media i przeciwników politycznych, był zawsze łatwym celem. Fatalny dobór współpracowników pogłębiał zapaść Kancelarii Prezydenta. Teraz jednak prezydent zaczyna zbierać minusy za swoją miękkość i niekonsekwencję w sprawach, które miały być jego mocną stroną.

Pięćset ozorów mełło bez ustanku

Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać – jak pokazał Nicolas Sarkozy w Paryżu. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować – jak pokazała Angela Merkel w Gdańsku.

22.07.2008

Jeśli ktoś liczył na to, że Lech Kaczyński będzie skuteczną przeciwwagą dla rządu Platformy, to musiał się zawieść. Prezydent jest w nieustającej defensywie, w ostatnim czasie także w sprawach, gdzie, wydawałoby się, można by liczyć na jego nieustępliwość.

W artykule „Pięćset ozorów mełło bez ustanku” Zdzisław Krasnodębski próbuje bronić prezydenta przez zestawienie go z Donaldem Tuskiem. Pisze: „Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać […]. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować”. Można oczywiście zawsze stwierdzić, że na tle innych polityków Lech Kaczyński wypada nieźle. Gdyby zestawić go nie z Tuskiem, lecz na przykład z Hugo Chavezem, wypadłby po prostu wspaniale. To jednak marna metoda samopocieszenia.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Rok traumy i nienawiści. Palestyńscy liderzy nie potępili Hamasu za 7 października
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kozubal: Dlaczego trzeba bić na alarm
Opinie polityczno - społeczne
Jan Nowina-Witkowski: Reset sceny politycznej po upadku PiS to szansa dla polskiej prawicy
Opinie polityczno - społeczne
Jan Skoumal: Sezon na Polę Matysiak w sejmowym lesie
Opinie polityczno - społeczne
Paweł Łepkowski: Debata wiceprezydencka w USA daje nadzieję na powrót dobrych obyczajów politycznych