Rodzimą politykę opanował polityczny układ, który przypomina twierdzę nie do zdobycia. Kto stoi za tym bijącym po oczach układem? Z jednej strony jest on dziełem politycznych pozorantów z PO i PiS, z drugiej – politycznych cwaniaków z PSL i SLD. Pierwsi udają, że chcą władzy, by reformować kraj. Drudzy, choć nie mają szans na rządzenie, do perfekcji opanowali zasadę: „doić państwo, ile się da”
W Polsce już tak jest, że władzę zdobywa się nie po to, by reformować kraj czy zmieniać społeczeństwo, ale po to, by sprawować władzę dla samej władzy. Rządzenie staje się pierwszym i ostatecznym celem. Cały wysiłek partyjnych liderów i ich doradców (najczęściej jedynymi ich doradcami są spece od PR) koncentruje się więc na ochronie raz zdobytego kawałka polskiego tortu. Taką właśnie strategię uprawiania polityki, wbrew swoim wcześniejszym obietnicom, wcieliła w życie partia Donalda Tuska. Co jest jej istotą?
Rząd sprawia wrażenie, że pracuje tak jak pszczoły w ulu. Przecież wciąż mamy niezliczone konferencje prasowe, zapowiedzi ustawodawcze i spory sejmowe. Ba, rząd nawet nie jedzie na wakacje, gdy większość Polaków pławi się w ciepłych morzach Italii czy Chorwacji, by nam, zwykłym obywatelom, żyło się lepiej, kiedy wrócimy spłukani po urlopowym szaleństwie. Jest w tym znoju i pocie, jaki przejawiają rządzący, jeden szkopuł: nie widać żadnych efektów tej harówy od świtu do nocy.
Służba zdrowia jak była, tak jest w rozkładzie, reforma finansów została odłożona między książki, a program budowy dróg, który miał pod rządami PO ruszyć z kopyta, znajduje się, jak znajdował, w powijakach. Jedyny sukces rządu Tuska to, jak się zdaje, budowa małych boisk z programu „Orlik”, które premier otwierał niemal z taką pompą, jakby co najmniej oddawał do użytku kierowców zmodernizowaną zakopiankę.
W wyborach prezydenckich 2010 roku szanse będą mieli kandydaci mogący być autentycznymi arbitrami, tacy jak Marek Safjan czy Andrzej Zoll