Ten polityczny układ trzeba rozbić

Czy naprawdę jest z nami aż tak źle, że skazani jesteśmy na wybór między Kaczyńskim i Tuskiem, a na pocieszenie zostaje Napieralski lub Pawlak? – pyta publicysta Jarosław Makowski

Aktualizacja: 19.08.2008 08:15 Publikacja: 19.08.2008 01:56

Rodzimą politykę opanował polityczny układ, który przypomina twierdzę nie do zdobycia. Kto stoi za tym bijącym po oczach układem? Z jednej strony jest on dziełem politycznych pozorantów z PO i PiS, z drugiej – politycznych cwaniaków z PSL i SLD. Pierwsi udają, że chcą władzy, by reformować kraj. Drudzy, choć nie mają szans na rządzenie, do perfekcji opanowali zasadę: „doić państwo, ile się da”

W Polsce już tak jest, że władzę zdobywa się nie po to, by reformować kraj czy zmieniać społeczeństwo, ale po to, by sprawować władzę dla samej władzy. Rządzenie staje się pierwszym i ostatecznym celem. Cały wysiłek partyjnych liderów i ich doradców (najczęściej jedynymi ich doradcami są spece od PR) koncentruje się więc na ochronie raz zdobytego kawałka polskiego tortu. Taką właśnie strategię uprawiania polityki, wbrew swoim wcześniejszym obietnicom, wcieliła w życie partia Donalda Tuska. Co jest jej istotą?

Rząd sprawia wrażenie, że pracuje tak jak pszczoły w ulu. Przecież wciąż mamy niezliczone konferencje prasowe, zapowiedzi ustawodawcze i spory sejmowe. Ba, rząd nawet nie jedzie na wakacje, gdy większość Polaków pławi się w ciepłych morzach Italii czy Chorwacji, by nam, zwykłym obywatelom, żyło się lepiej, kiedy wrócimy spłukani po urlopowym szaleństwie. Jest w tym znoju i pocie, jaki przejawiają rządzący, jeden szkopuł: nie widać żadnych efektów tej harówy od świtu do nocy.

Służba zdrowia jak była, tak jest w rozkładzie, reforma finansów została odłożona między książki, a program budowy dróg, który miał pod rządami PO ruszyć z kopyta, znajduje się, jak znajdował, w powijakach. Jedyny sukces rządu Tuska to, jak się zdaje, budowa małych boisk z programu „Orlik”, które premier otwierał niemal z taką pompą, jakby co najmniej oddawał do użytku kierowców zmodernizowaną zakopiankę.

W wyborach prezydenckich 2010 roku szanse będą mieli kandydaci mogący być autentycznymi arbitrami, tacy jak Marek Safjan czy Andrzej Zoll

Jednak największy problem z rządem PO polega na tym, że polityka pozornych działań, którą zaproponował, nie jest przypadkową strategią, lecz celowym działaniem. Złota maksyma tej strategii brzmi: „Tylko udajemy, że pracujemy”. Albo tworzymy qusi-dyskusje, jak choćby dotycząca impeachmentu prezydenta czy rządzenia rozporządzeniami zamiast ustawami. Dokąd ta strategia ma zawieść samego Donalda Tuska i jego formację, chyba tylko on sam wie, bo na pewno nie zapewni mu prezydentury. Jest to raczej najkrótsza droga do politycznego samobójstwa.

Myli się jednak ten, kto sądzi, że z pozorantami mamy do czynienia tylko w przypadku partii rządzącej. PiS okazało się w realizacji polityki pozorów pojętnym uczniem PO. Do perfekcji opanowało stosowanie jej zasad. Tyle że praktykuje je, będąc w opozycji. To dlatego opozycyjność partii Kaczyńskich sprowadza się do prostej reguły: „Wystarczy być anty-PO”, czyli bojkotować i demolować wszystko, co zaproponują rząd i partia rządząca. Dochodzą do tej strategii jeszcze pewne obsesje związane z polityką historyczną i lustracyjną, które Kaczyńscy wyssali z mlekiem matki i którymi regularnie raz w tygodniu bombardują coraz bardziej odporną na jej wstrząsający efekt publiczność.

Dobrym przykładem wspomnianej logiki działania PiS jest nierozstrzygnięty wciąż spór o traktat lizboński. PiS jest przeciwne Lizbonie, gdyż opowiada się za nią PO. Ba, Jarosław Kaczyński jest gotów narażać na szwank prezydencki autorytet swego brata Lecha, wciągając go do partyjnych połajanek, byle tylko pokazać, że ma inną koncepcję obecności Polski w Europie niż Donald Tusk.

Jasne, że całe to bicie politycznej piany jest robione na pokaz. Bo przecież gdyby PiS dalej rządziło, wynegocjowany przez siebie w Lizbonie traktat podpisałoby bez mrugnięcia okiem. Nie byłoby żadnej sprawy. No, chyba że PO wtedy byłaby przeciw Lizbonie, co wcale nie jest wykluczone, gdy się pamięta, że to Platforma lansowała hasło: „Nicea albo śmierć”.

W tak uprawianej polityce nie idzie o żadne stabilne poglądy, również nie o interes nasz i Polski, ale o pokazanie swej pozornej odrębności od politycznego rywala. O podtrzymywanie iluzorycznego sporu, który ma w oczach i sercach wyborców utrwalić przekonanie, że w Polsce toczy się jakiś zacięty, niemal cywilizacyjny bój polityczny. Że Polska jest podzielona na Polskę PiS i Polskę PO. Tyle że to złudzenie.

Ale na tym nie koniec. W cieniu tej pozornej wojny między PO i PiS jak ryby w wodzie czują się partie, których znakiem firmowym stało się polityczne cwaniactwo. Dziś już widać, że metamorfoza PSL pod wodzą Waldemara Pawlaka, który podbił serca nie tylko inteligencji, gdy w wystąpieniu sejmowym poprzedniej kadencji cytował „Klęskę »Solidarności«” Davida Osta, to zawracanie kijem Wisły.

Obecna arogancja PSL bazuje na słusznym przekonaniu, że jest ono potrzebne Platformie. Że PO bez ludowców, o czym doskonale wie Donald Tusk, stanie się już całkowicie papierowym tygrysem. Dlatego Tusk nie tylko toleruje nielojalność ludowców w czasie głosowania, jak w przypadku kluczowego dla PO projektu ustawy zmieniającej zasady finansowania partii politycznych w Polsce, ale też – co dużo gorsze – akceptuje naganne praktyki polityków PSL w prowadzonych przez nich resortach.

Do tej pory PSL wchodziło do Sejmu i garnęło się do współrządzenia, by – jak przekonywali ludowi liderzy – chronić interesy rolników. Ale zawsze kończyło się na ochronie własnych. Pracę w państwowych agencjach, nad którymi PSL miało pieczę, otrzymywali krewni, znajomi lub związani z partią działacze. Wszystko to jednak było robione dyskretnie. Dziś PSL uznało, że może sobie darować dyskrecję. Pawlak bez żadnego wstydu mówi publicznie: „Nie ma nic złego w zatrudnianiu swojej rodziny (...) Powinno cieszyć, że dzieci wykazują podobne zainteresowania i chcą iść w ślady rodziców”.

Otóż, panie wicepremierze, mnie to nie cieszy, tym bardziej że większość owych zatrudnionych dzieci i krewnych pańskich kolegów nie posiada zapewne wymaganych kwalifikacji, co już bywało wykazywane w analogicznych przypadkach w przeszłości. Zachowanie PSL raz jeszcze dowodzi, że – po pierwsze – w DNA ludowców wpisany jest cynizm. To partia, która od początku do końca czerpie korzyści z faktu, że udaje jej się przekroczyć magiczny próg 5 proc., a potem, kiedy już jest w parlamencie, staje się języczkiem u wagi budującej rząd formacji. I po drugie – jest to partia obrotowa, co znaczy, że kiedy zajdzie potrzeba, Pawlak będzie pierwszym, który wbije sztylet w plecy Tuska, a następnie zawrze koalicję z PiS.

Jeszcze inny rodzaj cynizmu prezentuje SLD pod wodzą Grzegorza Napieralskiego. Polski Zapatero tak bardzo chce sprawiać wrażenie, że lewica znów zaczyna rozdawać karty, iż jest gotowy zawrzeć koalicję z każdym. Nawet z wcielonym diabłem, jakim dla większości SLD-owców jest PiS. I, by była jasność, vice versa. To jednak żaden problem, gdy Napieralski dobija dealu stulecia z Lechem Kaczyńskim, by podtrzymać jego weto wobec ustawy medialnej przygotowanej przez PO. I tylko dziecko uwierzy, że szef SLD zagłosował wspólnie z PiS z powodów ideowych, a nie szeregu lukratywnych posad, które czekają ponoć na lokalnych działaczy SLD w regionalnych oddziałach radia i TV, którymi już teraz w spokoju mogą dalej zarządzać Czabański i Urbański.

Jak na dłoni widzimy więc ten osławiony już ideowy „zwrot lewicy w lewo”. To bzdura. A nową-starą strategię polityczną lewicy zdradza jednak anonimowo jeden z jej działaczy: „Wróciliśmy do życia. Jesteśmy cwańsi, sprytniejsi. A to, że telewizja jest nadal PiS-owska? Przecież nikt się nie łudzi, że będzie SLD-owska”.

Lewica nie wierzy, że może w dającej się przewidzieć przyszłości zdobyć władzę. To jednak, co może, i w czym nie ma sobie równych, to cyniczne wykorzystywanie swej politycznej pozycji, aby partykularne korzyści wciąż mogli czerpać straszący w polskiej polityce postkomunistyczni wyjadacze. Przy takiej lewicy prawicowa hegemonia jeszcze długo nie zostanie naruszona.

Widać zatem, że PSL i SLD to partie, które są za słabe, aby marzyć o realnej władzy. Ale z drugiej strony zbyt silne, by można je było całkowicie ignorować. Wiedzą o tym i ludowcy, i SLD-owcy. Dlatego obecna strategia, swoiste logo firmowe tych formacji, to polityczne cwaniactwo. A to oznacza, że polityczny krajobraz w nadchodzących miesiącach będzie wyglądał tak, że w pozornej wojnie gigantów PO i PiS cwaniacy będą wspierać raz jednych, raz drugich.

A co myśli obywatel, kiedy patrzy na rodzimą politykę? Oto widzi, jak na jego oczach zrodził się w Polsce realny i doskonale działający układ. Jego siła, trwałość i skuteczność polega na tym, że żadnemu z jego twórców, czyli politykom PO, PiS, PSL i SLD, nie zależy na tym, by go rozbić. Jednak zła wiadomość dla polityków jest taka, że ten nieformalny układ zaczynają coraz wyraźniej dostrzegać obywatele. A to znak, że już niebawem zechcą go rozgonić do wszystkich diabłów.

A jeśli tak, to nadchodzi dobry czas dla powstawania nowych formacji. Zarówno na prawicy, jak i na lewicy. Po prawej stronie może przebudzi się w końcu do skuteczniejszego działania ekipa gromadząca się wokół portalu Polska XXI Dutkiewicza, Ujazdowskiego i Rokity. Z drugiej strony może w końcu zaryzykuje „Krytyka Polityczna” i skupione wokół niej środowiska lewicowe – przestanie robić za intelektualną przystawkę SLD i wkroczy odważnie na własne konto do politycznej gry.

Czy naprawdę jest z nami aż tak źle, że skazani jesteśmy na wybór między Kaczyńskim i Tuskiem, a na pocieszenie zostaje Napieralski lub Pawlak?Pierwszym realnym sprawdzianem, który pokaże, czy jako obywatele odważymy się odesłać na śmietnik historii obecny układ polityczny, będą wybory prezydenckie w 2010 roku. Lech Kaczyński nie ma szans na reelekcję i – jak pokazują ostanie sondaże – dla prawicowego elektoratu bardziej przekonujący może okazać się młody Zbigniew Ziobro. Ale trudno sobie wyobrazić, by na Ziobrę zagłosował ktokolwiek spoza twardego elektoratu PiS. A to zdecydowanie za mało, aby miał realne szanse na prezydenturę.

Z drugiej strony trudno uwierzyć, by Donald Tusk dowiózł swój potencjał wyborczy, jaki dziś jeszcze posiada, do rozgrywki prezydenckiej. Jeśli Tusk miałby być takim prezydentem, jakim jest do tej pory premierem, szybciej Polacy uwierzą w to, że wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż drugi raz zaufają liderowi PO.

To jednak stwarza szanse dla kandydatów pozapartyjnych. Tym bardziej przy obecnym umocowaniu konstytucyjnym prezydenta. Zarówno niektóre poczynania Kwaśniewskiego, jak i obecne wolty Kaczyńskiego pokazują, że prezydent z rozdania partyjnego to dla kraju utrapienie. Może się okazać, bo trudno uwierzyć, że obecny Sejm jest w stanie zmienić konstytucję, że Polacy rzeczywiście zechcą widzieć w prezydencie autentycznego arbitra polskich sporów, a nie partyjnego żołnierza.

Rodzi się więc szansa dla takich ludzi jak były rzecznik praw obywatelskich Andrzej Zoll czy były prezes Trybunału Konstytucyjnego Marek Safjan. I jeden, i drugi mogą liczyć na szerokie poparcie obywatelskie oraz przychylność mediów. Obaj też uosabiają spokój, powagę i kompetencję, których Polacy oczekują od głowy państwa.

W wyścigu prezydenckim spore szanse miałaby także Hanna Gronkiewicz-Waltz, gdyby tylko zdecydowała się na start. Tym bardziej że dobitnie pokazała i jako prezes NBP, i jako wiceszefowa EBOR, a obecnie prezydent Warszawy, że warto na nią stawiać.

Polska demokracja, co widać gołym okiem, jest kulawa. Ale kto powiedział, że nie można jej poprawić. Tyle że – by to nastąpiło – potrzebni są nowi i wiarygodni gracze polityczni oraz nasze obywatelskie zaangażowanie.

Autor jest publicystą, stale współpracuje z tygodnikiem „Newsweek”

Rodzimą politykę opanował polityczny układ, który przypomina twierdzę nie do zdobycia. Kto stoi za tym bijącym po oczach układem? Z jednej strony jest on dziełem politycznych pozorantów z PO i PiS, z drugiej – politycznych cwaniaków z PSL i SLD. Pierwsi udają, że chcą władzy, by reformować kraj. Drudzy, choć nie mają szans na rządzenie, do perfekcji opanowali zasadę: „doić państwo, ile się da”

W Polsce już tak jest, że władzę zdobywa się nie po to, by reformować kraj czy zmieniać społeczeństwo, ale po to, by sprawować władzę dla samej władzy. Rządzenie staje się pierwszym i ostatecznym celem. Cały wysiłek partyjnych liderów i ich doradców (najczęściej jedynymi ich doradcami są spece od PR) koncentruje się więc na ochronie raz zdobytego kawałka polskiego tortu. Taką właśnie strategię uprawiania polityki, wbrew swoim wcześniejszym obietnicom, wcieliła w życie partia Donalda Tuska. Co jest jej istotą?

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?