[b][link=http://blog.rp.pl/rybinski/2009/03/22/postepowa-ciemnota/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Po moim (trudno powiedzieć recenzji) [link=http://www.rp.pl/artykul/9157,276873.html]omówieniu książki Jonaha Goldberga[/link] "Liberalny faszyzm" zatelefonował do mnie Janusz Korwin-Mikke z pretensjami. – Piszę to samo co Goldberg od 20 lat – powiedział – i nic. Nikt nawet nie wspomni.
To prawda. Mikke ma rację. On pisze, pisze Waldemar Łysiak, a do tego jeszcze kilku mniej popularnych czytelników "National Review". I to wszystko. Korwin-Mikkemu dorobiono gębę (nie bez jego własnego udziału) dziwaka z iskrą szaleństwa. Łysiak, mimo że jego książki rozchodzą się w rekordowych nakładach, jest po prostu przemilczany. Nałożono na niego najstraszliwszą dla twórcy karę – klątwę nieistnienia.
Taka całkowita marginalizacja garstki Polaków traktujących poważnie wolność słowa, idei, swobodę myślenia i prawo do formułowania każdej myśli w zgodzie z własnymi poglądami i poczuciem uczciwości prowadzi do tego, że nie ma u nas nawet szczątkowych przejawów dyskusji w fundamentalnych dla przyszłości świata kwestiach światopoglądowych.
Granice dobra i zła w sferze intelektualnej zostały wyznaczone gdzieś w amerykańskich kampusach metodą paznokciową – stąd dotąd – i są przestrzegane jak zasady koszerności przez chasydów. Janusz Korwin-Mikke i Waldemar Łysiak nie są koszerni, więc nie ma co ani z nimi, ani o nich mówić. (Koszerność podałem tu tylko jako przykład bezdyskusyjnych zasad ograniczających swobody. Nie ma to nic wspólnego z semityzmem, antysemityzmem ani filosemityzymem. Zaznaczam, bo wiem, co przy złej woli można zrobić z takiego porównania.). Dyskusja o wartościach jest zakazana i estetycznie odrażająca, dyskusja ze Slavojem Żiżkiem o Leninie pożądana i urocza. Tyle.