Ja sugerowałbym więcej teleturniejów. Nie tylko uczą i bawią, ale dają bezcenną wręcz wiedzę o świecie. Na przykład taką, żeby za wszelką cenę unikać państwowych szkół, w których grasują polonistki, a konkretnie pewien ich typ.

Jedna z takich dam na gościnne występy udała się do telewizora właśnie i popisywała się tam swą rozległą wiedzą. Szło jej świetnie, poległa dopiero na pytaniu o tegorocznego noblistę z literatury. Mario Vargas Llosa nie wrył się naszej bohaterce do tego stopnia, że bez większego skrępowania przyznała, iż "nie zetknęła się z tą postacią". Trochę szkoda, bo mógłby to być niezapomniany kontakt. Zwłaszcza dla noblisty.

Tylko nie myślcie państwo, że mieliście do czynienia z jakąś ciemnotą, z jakimś wsiokiem zakurzonym, z jakimś moherem spod krzyża. Nasza droga polonistka we wcześniejszym pytaniu wykazała się wszak imponującą wiedzą, bezbłędnie odpowiadając, że tegoroczną Telekamerę dostały "Barwy szczęścia", czym rozwaliłaby już nie tylko Llosę, ale i takiego Liberę czy Rymkiewicza. A i ja skompromitowałbym się zapewne, myląc "Barwy szczęścia" z "Barwami walki".

Nie wiem, gdzie kształcona była owa dama, ale w zasadzie nie ma to większego znaczenia. Mój przyjaciel, wykładowca uniwersytecki, raz jeden dał się skusić (pensja!) i postanowił nauczać w uczelni podnoszącej kwalifikacje nauczycieli. Wykładał XIX-wieczną polską powieść. W zasadzie cały semestr, który okazał się jego pierwszym i ostatnim na tej Alma Mater, poświęcił "Lalce", uznając ją za najdoskonalszą. Na egzaminie okazało się, że nikt, ale to dosłownie nikt z prawie 30 osób, z których wiele już uczyło polskiego w szkołach, tej ramoty Prusa czy innego Prousta nie czytał.

"Ale za to oglądaliśmy serial" – przekonywał starosta roku. I jak tu nie dziękować telewizji?