To starcie miało coś ze szczególnego meczu. Meczu, w którym każda ze stron stawiała sobie dwa sprzeczne cele. Z jednej strony "nie wymięknąć" przed swoimi zwolennikami, skupić możliwie najwięcej ludzi pod sztandarami. Drugim celem było jednak przedstawienie Polsce i światu wersji możliwie najkorzystniejszej dla siebie i najbardziej obciążającej przeciwnika. To wymagało niedostrzegania lub przynajmniej bagatelizowania obecności wojowniczych kiboli w szeregach maszerującej prawicy. I odwrotnie – krycia swoich zadymiarzy, w tym agresywnych cudzoziemców, przez organizatorów "Kolorowej Niepodległej".
Oba zabiegi premiowały plemienną nadgorliwość, która przechodzi w fanatyzm. Umiejętność dostrzegania źdźbła w cudzym oku, gdy z twojego wystaje belka. Ludzi na to gotowych pełno jest w każdym kraju, ale gdy mamy do czynienia z zaostrzaniem się politycznej wojny, nadchodzi w pełni ich czas. Rozumiem, że są potrzebni. I przyznam szczerze: nie przepadam za nimi, niezależnie od barwy.
Nie było symetrii
Co napisawszy, nie będę tworzył fałszywej symetrii. Tegoroczne zamieszki są produktem jeszcze zeszłorocznej zapowiedzi kręgów lewicowych, że Marsz Niepodległości organizowany przez środowiska narodowe będzie "blokowany". Próba dowodzenia, że przecież krewcy uczestnicy prawicowej demonstracji walczyli na placu Konstytucji z policją, a nie z lewakami, mija się z celem. Policja stworzyła kordon po to, aby oddzielić jednych od drugich. A przy okazji zablokowała, było nie było, legalny pochód. To dlatego posypała się na nią kostka brukowa.
Lewica zapowiadała, że tego pochodu nie przepuści, i słowa dotrzymała. Wyrażał to późniejszy triumfalny raport Seweryna Blumsztajna na łamach "Wyborczej": "Obroniliśmy Marszałkowską".
Reszta to już domniemania, ale domniemania ważne. Czy starcia byłyby tak gwałtowne, gdyby nie wcześniejsze uliczne akcje anarchistów atakujących grupki "patriotów" – na Nowym Świecie, ale nie tylko. Wieść o nich rozeszła się po mieście natychmiast.