Hiszpański przełom

Po raz pierwszy Niemcy nie postawili twardych warunków państwu, które otrzyma unijną pomoc – pisze publicysta

Publikacja: 13.06.2012 00:08

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala Waldemar Kompala

Na wieść o ratunkowym kredycie dla Hiszpanii inwestorzy rzucili się do kupowania udziałów iberyjskich banków. W poniedziałkowe przedpołudnie w górę szły kursy akcji Bankii (niedawno znacjonalizowanej), BBVA, Banco Santander, Bankinteru, Caixabanku, banku Sabadell – zwyżki sięgały nawet 6 – 7 proc. Jednak w ciągu dnia entuzjazm kupujących powoli gasł, banki zyskały ostatecznie ok. 2 proc., a indeks madryckiej giełdy – Ibex 35 – zmniejszył się o 0,54 proc. Podobnie zareagowały inne europejskie parkiety: w miarę upływu czasu początkowy hurraoptymizm ustępował miejsca wstrzemięźliwości.

Sytuacja opanowana

A to dlatego, iż plan reanimacji hiszpańskiego sektora bankowego – dwa dni po jego oficjalnym ogłoszeniu – ciągle był spowity mgiełką tajemniczości. Nie było wiadomo, jaka dokładnie będzie wysokość pomocy, z którego funduszu będą pochodzić pieniądze (szacunki wahają się między 80 a 100 mld euro) i jakie warunki zostaną przedstawione rządowi Mariano Rajoya.

Tymczasem hiszpański premier zachowywał zaskakujący spokój.

Na głowę Mariano Rajoya spadły gromy, bo kto to widział, żeby szef rządu wyjeżdżał oglądać mecze na Euro, gdy jego państwo właśnie tonie

Podczas gdy w Madrycie minister finansów Luis de Guindos musiał się ostro gimnastykować, odpowiadając na niewygodne pytania dziennikarzy, Rajoy poleciał do Gdańska, by wraz z Donaldem Tuskiem obejrzeć mecz mistrzów świata z reprezentacją Italii. Spadły na niego gromy, bo kto to widział, żeby szef rządu wybierał się na zagraniczną wycieczkę w momencie, gdy jego państwo właśnie tonie.

Rajoy odpowiadał krytykom: „Nie rozumiem, dlaczego miałbym nie jechać na Euro. Przecież sytuacja została w pełni opanowana". Odrzucił też żądanie socjalistycznej opozycji, która chciała, by zwołać specjalnie posiedzenie Kortezów i przemaglować premiera na okoliczność unijnego pakietu.

Rajoy obrał bardzo ciekawą taktykę. Za każdym razem, gdy musi przekazać narodowi jakąś bolesną wiadomość, znika lub ostentacyjnie milczy. Najbardziej drastyczne cięcia w budżecie obwieszczała rodakom wicepremier Soraya Sáenz de Santamaría, a po jednej z gorących debat parlamentarnych Rajoy uciekał przed reporterami tylnymi drzwiami.

Jak napisał jeden z hiszpańskich komentatorów: „Ten człowiek ma skórę nosorożca. Nieustannie zmienia zdanie, zaprzecza sam sobie i nawet mu nie drgnie powieka". Przypomina w tym nieco swojego poprzednika José Luisa Zapatero, który też przez długie miesiące zapewniał, że pada kapuśniaczek, podczas gdy nad Hiszpanią przetaczał się już finansowy tajfun.

Nic dziwnego, że przywódca Partii Ludowej nie ma ochoty na rozmowę z mediami. Od kiedy objął władzę w grudniu 2011 r., zdołał zniechęcić do siebie i swojej polityki miliony Hiszpanów. Według jednego z sondaży nie ufa mu już 78 proc. obywateli. I nie chodzi wyłącznie o dające się wszystkim we znaki oszczędności, lecz także o fatalną politykę informacyjną.

Hiszpanie czują się dzisiaj oszukani: jeszcze miesiąc temu premier oraz najważniejsi ministrowie zarzekali się, że ich kraj nie potrzebuje żadnej pomocy, że nie można go porównywać z Grecją i że świetnie radzi sobie z kryzysem. A jak będzie trzeba, rząd sam poda pomocną dłoń tym bankom, które znajdą się w tarapatach.

Rajoy pamiętał, jaki los spotkał trzech innych premierów, którzy pogodzili się z rzeczywistością i przyjęli pomoc z zewnątrz. Jeorjos Papandreu nie jest już premierem Grecji, Brian Cowen nie jest już premierem Irlandii, a José Socrates nie jest już premierem Portugalii. Wprawdzie Partia Ludowa dopiero co wygrała wybory i ma bezpieczną większość w Kortezach, ale niejeden polityk już się przekonał, że w Unii Europejskiej demokratyczny głos ludu ma coraz mniejsze znaczenie.

Co na to podatnicy

Rajoy w końcu uległ, bo nie wytrzymał ciśnienia rynków. Gdy pękła nieruchomościowa bańka, obryzgała niemal wszystkie hiszpańskie banki. Góra „złych" kredytów urosła do niebezpiecznych rozmiarów. Rząd zdawał sobie sprawę, że będzie potrzebował dziesiątków miliardów euro, by ustabilizować sytuację i uchronić cały sektor przed załamaniem. Gdy jednak na podreperowanie jednej tylko instytucji – Bankii – musiał wydać ponad 20 mld euro, stało się jasne, że bez kroplówki się nie obędzie.

Przy okazji niedawnego szczytu NATO w Chicago Angela Merkel oraz Francois Hollande naciskali Rajoya, aby zgodził się na ratunkową pożyczkę. Kanclerz Niemiec i prezydent Francji obawiali się zbiegu dwóch przerażających scenariuszy: nagłego krachu hiszpańskich banków połączonego z niekorzystnym wynikiem wyborów w Grecji (zaplanowanych na najbliższą niedzielę), w których mogłaby zwyciężyć populistyczna Syriza – co oznaczałoby rychłe wyjście tego kraju ze strefy euro.

Udało się więc uniknąć podwójnej katastrofy. Banki dostaną zastrzyk funduszy, ich klienci nie muszą już drżeć o swoje depozyty, a co najważniejsze, być może odblokuje się wreszcie rynek kredytów komercyjnych dla przedsiębiorstw. A bez tego Hiszpanie nie mają co marzyć o wyjściu z recesji.

Nie wszystko jednak wygląda tak różowo. Pożyczka nie zostanie wprawdzie zapisana w budżecie, a więc nie pogłębi deficytu finansów publicznych. Ale powiększy – o około 10 proc. – poziom zadłużenia Hiszpanii. Przekroczy ono prawdopodobnie 90 proc. PKB. Ponadto cała operacja ma na celu podtrzymanie przy życiu banków, a przecież pożyczkę spłacać będzie państwo, czyli podatnicy. Nie poprawi to raczej nastrojów wśród Hiszpanów, szczególnie wśród 5 milionów bezrobotnych.

Udzielając Hiszpanii pożyczki, UE skorzysta zapewne z Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej, który dysponuje kwotą ok. 500 mld euro. Jeśli potwierdzą się nieoficjalne informacje o wysokości pomocy dla Madrytu, fundusz zostanie uszczuplony o jedną piątą. A to znaczy, że każdy następny duży „bailout" – na przykład Włoch albo banków francuskich, o czym ćwierkają już rynki – może być ostatnim, na jaki Europę będzie stać.

100 miliardów euro dla Hiszpanii to dużo mniej, niż otrzymała do tej pory Grecja (ok. 240 miliardów), ale więcej niż suma pomocy dla Irlandii (85 mld) czy Portugalii (78 mld). Jest jednak podstawowa różnica między obecnym pakietem a trzema poprzednimi. Rządy w Dublinie, Atenach i Lizbonie musiały spełnić mocno wyśrubowane warunki, postawione przez Komisję Europejską i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W przypadku Hiszpanii właściwie takich warunków nie ma.

Nikt nie domaga się od Rajoya, by jeszcze bardziej podwyższył VAT (jak w Irlandii) czy zwolnił 30 tysięcy urzędników administracji (jak w Grecji). Olli Rehn, komisarz ds. gospodarczych i walutowych, potwierdził, iż Hiszpania będzie musiała spełnić tylko to, do czego zobowiązała się wcześniej, w ramach „normalnych" uzgodnień z Brukselą. Irlandczycy już zaczęli sugerować, że w takiej sytuacji ich rząd powinien renegocjować własną umowę: „Dlaczego Hiszpanie mają być traktowani ulgowo, a my nie?".

Czas na sanację banków

Tutaj dochodzimy do sedna: dlaczego operacja uzdrawiania hiszpańskiego sektora bankowego jest taka ważna dla Europy. Otóż po raz pierwszy Angela Merkel nie domaga się od rządu ratowanego państwa dodatkowych poświęceń. Dotychczas każda transza kredytu była obwarowana dziesiątkami paragrafów, a wszystkie wymagane reformy były pieczołowicie nadzorowane przez unijnych „inspektorów". Teraz ma być inaczej.

Są dwa wytłumaczenia tej wolty. Angela Merkel mogła uznać, że dwa, trzy upadające banki z Półwyspu Iberyjskiego zaczną obalać kolejne kostki domina i cała Europa zostanie zarażona hiszpańskim wirusem. Chciała powstrzymać ten proces za wszelką cenę, zdając sobie sprawę, że nie ma już czasu na skomplikowane negocjacje z Madrytem.

A może się zorientowała, że budżetowa asceza, którą od dłuższego czasu narzuca swoim partnerom z Unii, prowadzi donikąd. Że prawdziwy problem leży zupełnie gdzie indziej, że dopóki nie dojdzie do sanacji banków, europejska gospodarka cały czas będzie się zwijać albo co najwyżej stać w miejscu.

Tak czy inaczej, taka forma wsparcia dla Hiszpanii może wskazywać na mentalny przełom w walce z kryzysem w strefie euro.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"

Na wieść o ratunkowym kredycie dla Hiszpanii inwestorzy rzucili się do kupowania udziałów iberyjskich banków. W poniedziałkowe przedpołudnie w górę szły kursy akcji Bankii (niedawno znacjonalizowanej), BBVA, Banco Santander, Bankinteru, Caixabanku, banku Sabadell – zwyżki sięgały nawet 6 – 7 proc. Jednak w ciągu dnia entuzjazm kupujących powoli gasł, banki zyskały ostatecznie ok. 2 proc., a indeks madryckiej giełdy – Ibex 35 – zmniejszył się o 0,54 proc. Podobnie zareagowały inne europejskie parkiety: w miarę upływu czasu początkowy hurraoptymizm ustępował miejsca wstrzemięźliwości.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń