Pomyje i lukier

Zmasowany w ostatnich latach nacisk na dawne mniemania i autorytety rani wielu ludzi i zmusza do samoobrony - pisze publicysta

Publikacja: 15.08.2012 21:36

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Przez kilka dni emocjonowaliśmy się książką „Inferno of Choices", czyli zbiorem tekstów na temat drugiej wojny światowej finansowanym przez polski MSZ. Komentatorzy i historycy kojarzeni z sympatiami centroprawicowymi mówili o triumfie „pedagogiki wstydu", która staje się częścią oficjalnej polityki historycznej uprawianej przez resort Radosława Sikorskiego.

Komentator „Gazety Wyborczej" Adam Leszczyński stanął w obronie tej publikacji. Główny argument brzmi: jej krytycy często w ogóle jej nie czytali, a polskiej historii nie ma co za granicą wybielać, bo tam i tak znają prawdę.

Co do pierwszej części, cóż, lepiej, aby niektórzy z komentujących zajrzeli do tego, co oceniają. Choć cechą współczesnej, stabloidyzowanej debaty jest wręcz żądanie mediów, aby komentować coś, co znane być nie może. Nie zapomnę takiego oto spektaklu: ogłoszony zostaje raport komisji weryfikującej WSI, w redakcjach dopiero grzeją się drukarki, wypluwając z siebie kilkusetstronicowy tekst, ale na ekranie TVN 24 komentatorzy z lewej i prawej strony mają już wyrobione zdanie. Nikomu to nie przeszkadzało.

MSZ na start

Dziennikarz „Wyborczej" przeprowadził ostatnio wywiad inspirowany artykułem Roberta Mazurka o lemingach, choć jego rozmówca pisarz Marian Pilot od razu oznajmił, że tekstu nie zna. W takiej sytuacji zarzut: „nie czytali", robi wrażenie nieszczerego. Tymczasem, niezależnie od tego, czy historyk Marcin Zaremba pisał o „przemyśle szabrowania" czy o „szale szabrowania", w całej dyskusji chodzi o coś więcej niż o szczegóły tej czy innej publikacji.

I tu przechodzimy do pytania drugiego: czy MSZ jest instytutem badawczym propagującym wszelkie ustalenia historyków? A może jego urzędnicy są zobowiązani do wspierania publikacji promocyjnych? Nie słyszałem o promocji koncentrującej się na czarnych barwach.

Nie mam nic przeciw publikowaniu za granicą prac historyków krytycznych wobec polskiej historii, tak jak u nas można kupić podobne książki angielskie, francuskie czy niemieckie, ale dlaczego płacić ma za to polski podatnik? Możliwe, że powinien płacić na finansowanie normalnych badań, ale nie wtedy, gdy oczekujemy wydatków na polepszanie naszego wizerunku. To nie jest wezwanie do lukrowania czy cenzury. To pytanie, czemu dawać w takich promocyjnych wydawnictwach pierwszeństwo, na czym się skupiać. Bo, jak rozumiem, twierdzeniu, że czarna barwa w tych publikacjach dominowała, nikt nie przeczy, także i Leszczyński.

To banał, ale ton takich sponsorowanych publikacji ma szczególne znaczenie w momencie, gdy dzieje drugiej wojny światowej stały się przedmiotem generalnej reinterpretacji - w duchu dla Polski niekorzystnym, i to niesprawiedliwie niekorzystnym - bo nawet zniuansowane ustalenia historyków są potem przepuszczane przez przekaz popkulturowy i przez popularne media, gdzie używa się ich do generalizacji i uproszczeń.

Można oczywiście uznać, że bilans drugiej wojny nie ma dziś dla nas w ogóle znaczenia. Ale gdyby je przyjąć, należałoby spytać, po co resort spraw zagranicznych miałby finansować jakiekolwiek historyczne wydawnictwa. W takim razie lepiej już pozostawić te sprawy wolnej grze sił rynkowych niż kręcić za polskie podatki bat na polskie plecy. To samo dotyczy argumentu: „i tak o nas wszystko za granicą wiedzą". Skoro wiedzą, po co im to, co wiedzą, podsuwać raz jeszcze pod nos? Nie lepiej pokazać to, czego jeszcze nie wiedzą?

Reedukacja Polaków

Naturalnie po prawej stronie panuje na tym punkcie przeczulenie. Ale to przeczulenie łatwo wytłumaczyć pasją, z jaką środowiska lewicowo-liberalne sprowadzają dziś najnowsze dzieje Polski przede wszystkim do rejestru win i małości.

Kiedy im się to wypomina, zaprzeczają, a tych, którzy o tym piszą, traktują bardzo nieprzyjemnie. Mnie mój wieloletni znajomy Jan Lityński porównał do moczarowskich propagandzistów. Bo ośmieliłem się postawić tezę, że dla „Wyborczej" patriotyzm to dziś pole, na którym ma się odbywać swoista reedukacja Polaków.

Redakcji z Czerskiej brak wprawdzie odwagi (lub może bezczelności) Janusza Palikota nawołującego wprost do zerwania z tradycyjną polskością. Ale model patriotyzmu proponowany przez nią jest modelem „patriotyzmu bezobjawowego". Bez dumy narodowej, bez poczucia łączności z poprzednimi pokoleniami, co uznaje się za absurd. Można chwilami odnieść wrażenie, że głównym zadaniem tego nowoczesnego patriotyzmu ma być walka z patriotyzmem „nienowoczesnym".

Jeśli żołnierze wyklęci to ci, którym nie warto stawiać pomników, polska wieś czasów wojny to przestrzeń nieomal wyłącznie upiornych zagrożeń dla Żydów, partyzanci to źli ludzie znajdujący przyjemność w zabijaniu i zdemoralizowani, nie sposób nie mówić o obrazie karykaturalnym. Nawet jeśli poszczególne ułamki rzeczywistości, podsuwane jako dowody, są prawdziwe.

Terapia szokowa

Wojna to zjawisko straszne, małość sąsiaduje tam z wielkością, nawet formacje mające rację potrafią ulegać najgorszym pokusom. Tyle że taki obraz zawsze domaga się podwójnego komentarza. Pozbawiony kontekstu jest fałszywy. A jeśli jest obrazem jedynym

Ten zmasowany w ostatnich latach nacisk na dawne mniemania i autorytety rani wielu ludzi i zmusza do samoobrony. Spychając na pozycje radykalne także takich ludzi jak ja, którzy byli zawsze zwolennikami historii krytycznej. Bardziej z tradycji Żeromskiego niż Sienkiewicza (choć z uznaniem, że sienkiewiczowska swada bywała pożyteczna).

O takich zjawiskach jak szmalcownictwo, grabież żydowskiego mienia podobnie zresztą jak i o przypadkach kolaboracji wymierzonej w innych Polaków czy o błędach, czasem zbrodniczych, polskiego podziemia niepodległościowego rozmawiałem już w latach 80. na studiach historycznych - i na zajęciach, i w koleżeńskich dyskusjach. Nie przeżywam więc dziś szoku. Pytanie tylko, jak pogodzić te wątki z innymi. Odzwierciedlającymi punkt widzenia polskiej wspólnoty narodowej. Która generalnie była jednak ofiarą - i w czasie wojny, i po wojnie, gdy budowano system komunistyczny.

Dwa monologi

Ponieważ ci, którzy mają coraz większy, dzięki kształtowi mediów wręcz przemożny wpływ na świadomość Polaków wybrali model terapii szokowej, niech się nie dziwią zjawisku repulsji. Mnie ona także nie dziwi, często się z nią utożsamiam. Choć jest ona równocześnie częścią większej całości, która mnie niepokoi.

Po „naszej" stronie zbyt często odpowiedzią na ową zmasowaną ofensywę staje się strategia wybielania. Pewien mój kolega, którego lubię i szanuję, opisał to szczerze: skoro „Wyborcza" wszystko, co polskie, atakuje, my jesteśmy skazani na obronę.

Można by to określić starciem strategii pomyj ze strategią lukru. Lukrują ci, którzy lukrowali zawsze, ale także ci, którzy czują się zmuszeni do takiej czynności. Gdy na każde „a" pada odpowiedź „b" ze strony publicystów, można jeszcze doznać wrażenia przywracania równowagi (choć często osiąga się ją za pomocą przemilczania, negowania lub pomniejszania faktów i zjawisk prawdziwych). Ale gdy podobnej logice zaczynają ulegać historycy... Nie przeczę, po obu stronach barykady wciąż przeważają profesjonaliści. Ale coraz częściej czują się zmuszeni spełniać zapotrzebowanie własnej publiki.

W efekcie zanika wymiana myśli, która jest podstawą wolnych badań naukowych. Zamiast niej rozbrzmiewają równoległe monologi. Zanika też krytyczne myślenie, które nakazywałoby się wystrzegać wszelkich wstępnych założeń, ustawicznie weryfikować fakty, być nieufnym wobec źródeł. A tu każdy szuka potwierdzenia własnej, zwykle łopatologicznej tezy.

Dotknął tego tematu historyk Paweł Machcewicz na promocji swojej książki będącej zbiorem publicystyki historycznej z lat 2000, która sama jest zresztą przyczynkiem do tego zjawiska - kiedyś był to naukowiec idealnie ponad ideologicznymi barykadami, dziś zbyt często ulega pokusie jednostronnej wojowniczości. Nie przeszkodziło mu to jednak w poczynieniu trafnej obserwacji: oto na przykład w stosunku do tematyki żydowskiej mamy dwie zupełnie oddzielne koleiny badań. Są ci, którzy zajmują się pomocą udzielaną przez Polaków nieszczęsnym przedstawicielom tego narodu (upraszczając: IPN z przyległościami), i ci, co koncentrują się na zjawisku polskiego antysemityzmu (znów upraszczając: ŻIH z przyległościami). Między tymi ośrodkami nie toczy się żaden dialog (choćby polemiczny), a co więcej, nikt nie próbuje stworzyć z tego syntezy.

I tak jest nieomal wszędzie: kulturze pamfletu towarzyszy kultura apologii, a polska historiografia, ba, nawet publicystyka historyczna, nie zyskuje na tym. Powstaje kakofonia, typowa zresztą dla wszystkich dziedzin w momencie, gdy po różnych stronach barykad wygrywa ten, kto najgłośniej krzyczy.

Nie stawiam znaku równości między stronami: szkalującą i wybielającą. Zgadzam się z profesorem Ryszardem Legutką czy Grzegorzem Górnym, że głównym problemem Polaków jest dziś zbyt niska, nie zbyt wysoka samoocena, więc konsekwentną pedagogikę wstydu fundują im ci, którzy raczej dobrze tej społeczności nie życzą (choć nie zawsze ze złej intencji). Ale historia to poza wszystkim sztuka dochodzenia do prawdy: na ogół złożonej i nie zawsze wdzięcznej. Otóż od tej umiejętności zaczynamy się oddalać.

Proste fakty

Pierwszy przykład z brzegu: ostatnia książka Marcina Zaremby (nie jest moim kuzynem) „Wielka trwoga" pokazująca straumatyzowane polskie społeczeństwo zaraz po wojnie. Pokaźne fragmenty tej książki mi się nie podobają. Żołnierzy wyklętych historyk pokazał wyłącznie jako zjawisko socjologiczne, zresztą przyczernione. W tej sytuacji znika pytanie o sens ich walki. A próbowali nas bronić, zapewne w beznadziejnej sytuacji, przed śmiertelnym zagrożeniem, i dla polskości, i po prostu dla cywilizacji. Takim zagrożeniem był komunizm. I tej perspektywy w książce nie ma.

Takie „braki" powodują natychmiast, że druga strona, prawicowi recenzenci, się stroszy. Albo książki nie dostrzega, albo ją odrzuca w całości. Tymczasem choćby ów „szał szabrowania" jest historycznym faktem, tu akurat Zaremba wykonał prostą robotę przejrzenia źródeł i nie ma sensu jej negować. Można się zastanawiać, czy powinniśmy z tego czynić kręgosłup sponsorowanej opowieści o nas za granicą (raczej nie). Ale założenie: byliśmy wtedy wspaniali, jest absurdalne. Jak mogło być wspaniałym społeczeństwo tak ciężko poturbowane, pozbawione elit i drogowskazów?

Czy jest możliwość spokojnego dyskutowania o tym? Prawie nie ma. Weszliśmy w fazę mówienia tylko do swoich. W ostateczności na kakofonii także skorzystają ci, którzy dostrzegają w polskiej historii przede wszystkim absurd i cynizm. Pamiętajmy o tym, biorąc się do wypowiadania na te tematy.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Przez kilka dni emocjonowaliśmy się książką „Inferno of Choices", czyli zbiorem tekstów na temat drugiej wojny światowej finansowanym przez polski MSZ. Komentatorzy i historycy kojarzeni z sympatiami centroprawicowymi mówili o triumfie „pedagogiki wstydu", która staje się częścią oficjalnej polityki historycznej uprawianej przez resort Radosława Sikorskiego.

Komentator „Gazety Wyborczej" Adam Leszczyński stanął w obronie tej publikacji. Główny argument brzmi: jej krytycy często w ogóle jej nie czytali, a polskiej historii nie ma co za granicą wybielać, bo tam i tak znają prawdę.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?