Parlament Europejski traktowany jest przez znaczącą część Polaków jako instytucja wirtualna. To, co się w nim dzieje, wydaje się bardzo odległe i zarazem pozbawione wpływu na polską codzienność. Świadczy o tym bardzo niska frekwencja w dotychczasowych wyborach. W roku 2004 wyniosła ona 21,87 proc. W 2009 tylko odrobinę drgnęła w górę, osiągając 24,53 proc., więc problem wciąż jest aktualny.
Nic dziwnego, że politycy ugrupowań, które się w rozgrywkach politycznych liczą, już się głowią nad tym, co z takim stanem rzeczy robić. I nie chodzi tu bynajmniej o receptę na bierność obywateli.
Lista dla swoich
Od jakiegoś czasu sygnalizowana jest konieczność zmiany ordynacji wyborczej. Chodzi zwłaszcza o rozstrzygnięcie kwestii, jaka się wiąże z tak zwanym wędrującym mandatem. W skrócie, według dotychczasowej ordynacji Polska podzielona jest na 13 okręgów. Ale do żadnego z nich nie jest przypisana określona liczba mandatów. Decydują takie czynniki jak liczba wyborców w danym okręgu i frekwencja w nim. Mechanizm ten powoduje, że okręgi bardziej zaludnione mogą zgarniać mandaty okręgom mniej zaludnionym.
Aby nie dochodziło do takich sytuacji, każdy komitet wyborczy wystawiałby jedną listę krajową. Tym samym pewne regiony Polski nie byłyby już narażone na brak przedstawicieli w europarlamencie.
Jak dotąd rzeczywistość tożsamości narodowych okazuje się silniejsza niż odwołujący się do abstrakcji projekt europejski