W porównaniu z większością polityków wypowiadających się w sprawie warszawskiego referendum faryzeusze z Judei wyglądają jak stronnictwo zagorzałych weredyków. Relatywizowanie reguł gry staje się nad Wisłą polityczną spécialité de la maison. Mogłoby się zdawać, że w kraju chronicznego deficytu zachowań obywatelskich jakakolwiek okazja, aby choć trochę podoliwić mechanizmy demokratyczne, jest cenna. Nic z tych rzeczy, udział w referendum jest pożądany jedynie wtedy, gdy występuje w „słusznej" sprawie.
Nie trzeba dodawać, kto określa słuszność. W przypadku PiS słuszność w sposób oczywisty określa Jarosław Kaczyński. Dla Polaków nie jest to zaskoczenie. Okazuje się jednak, że zaskoczyć potrafi nas Donald Tusk. Premier, szermując frazesami racjonalności i modernizacji kraju, uprawia coraz częściej sztukę ukrywania własnych zaniedbań i minimalizmu. Zamiast otwarcie wyłożyć swoje racje i stanąć mężnie do boju, woli korzystać z obywatelskiej gnuśności bądź zwykłej dezorientacji. Przykładu dostarcza nie tylko nawoływanie do bojkotu referendum w Warszawie, lecz również plany rządu wobec OFE, a zwłaszcza obowiązek składania deklaracji, czy chce się w nim pozostać. A dlaczego nie żądać deklaracji, czy chce się wrócić do ZUS?
Znów ta sama pokrętna logika jak w przypadku referendum i pokładanie nadziei w bierności społeczeństwa. Donald Tusk może w ten sposób kupić sobie kilka miesięcy rządzenia, ale raczej nie najlepiej zapisze się w historii.
Wspólnota bez seksapilu
Wiceprzewodnicząca Platformy pozostała w warszawskim ratuszu wskutek jednoczesnego działania trzech czynników: niewyrazistej podmiotowości Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej, pisowskiej hucpy i gry Leszka Millera.
Samorządowcy – inicjatorzy referendum, padli ofiarą własnego sukcesu. Ku swojemu zaskoczeniu samodzielnie zebrali 150 tys. podpisów (PiS dwa lata temu, oprotestowując prywatyzację Specu, nie zebrał nawet jednej trzeciej tej liczby). Bilans siedmioletnich rządów w Warszawie pani prezydent Gronkiewicz-Waltz nie jest jednoznacznie negatywny, ale lista grzechów jest wystarczająco długa, aby wezwać ją do zrobienia rachunku sumienia. Niestety burmistrz Ursynowa Piotr Guział i jego sojusznicy na tym poprzestali. Ograniczyli się do wytknięcia zaniedbań i błędów – ale kto ich nie popełnia – natomiast nie byli w stanie zaprezentować własnej wizji rządzenia miastem i jego rozwoju. Na tyle interesującej i przekonującej, by przyciągnęła uwagę mieszkańców. Tego zabrakło.