Łukasz Warzecha: Błyskotki dyplomatyczne

W relacjach międzynarodowych nie ma sentymentów i warto o tym pamiętać.

Publikacja: 29.03.2022 21:00

Łukasz Warzecha: Błyskotki dyplomatyczne

Foto: BRENDAN SMIALOWSKI / AFP

Wystąpienie Joe Bidena na placu Zamkowym było całkiem zgrabne. Dobrze skomponowane, wystarczająco podniosłe, a zarazem niepompatyczne. Należycie niekonkretne i niejednoznaczne w odpowiednich miejscach, a jednocześnie uwzględniające okoliczności. Przede wszystkim zaś wystarczająco przesycone emocjami, żeby dobrze sprzedało się w Polsce.

Pięć lat temu na placu Krasińskich przemawiał prezydent Donald Trump. Ciekawie jest zestawić ze sobą te dwa wystąpienia, bo okazują się zaskakująco podobne, choć wygłoszone w zasadniczo innych okolicznościach. Trump przemawiał w momencie, gdy świat był jeszcze względnie spokojny. Rząd PiS od początku uznawał go za „przyjaciela”, całkiem inaczej niż w przypadku Bidena. Tutaj narracja polityków obozu władzy i bliskich mu mediów zmieniła się wręcz groteskowo radykalnie. Lecz jedna rzecz oba te wystąpienia łączy: w obu amerykańscy prezydenci mówili to, co Polacy bardzo chcieli usłyszeć, co łechce naszą narodową dumę oraz próżność i co sprawia, że wiele osób zapomina o twardej grze interesów.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Do końca wojny na Ukrainie jest daleko

Ta gra jest w przypadku USA stosunkowo łatwa do przejrzenia: Waszyngton ma interes w wykrwawianiu Rosji, tak aby ostatecznie mieć już tylko jednego poważnego rywala na świecie – Chiny. Tak to wygląda w przyjętej koncepcji, choć w USA są analitycy – w tym niepoprawny politycznie lider realistów John Mearshimer – którzy uważają, że Rosja powinna być sojusznikiem Ameryki w rywalizacji z Chinami. I chyba ten wariant jeszcze jakiś czas temu próbował realizować Biały Dom. Teraz, jak się wydaje, wariantem optymalnym dla Ameryki jest Rosja zwasalizowana przez Pekin, choć zapewne nie zbyt słaba, bo też nie idzie o to, żeby stała się w praktyce całkowicie powolną chińską prowincją.

Amerykanie rozgrywają w Ukrainie swoją proxy war – wojnę przez pośredników, zjawisko doskonale znane z czasów zimnej wojny. Takie konflikty trwały wówczas w Azji, w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Amerykańscy żołnierze uczestniczyli tylko w niektórych z nich i na ogół w bardzo ograniczonym stopniu. Po drugiej stronie były zwykle lokalne siły oraz sowieccy „doradcy wojskowi”. Tym razem różnica jest taka, że po przeciwnej stronie są po prostu rosyjscy żołnierze, a to powoduje, że Amerykanie z całą pewnością nie zaryzykują bezpośredniego wejścia w konflikt, podobnie jak podczas zimnej wojny nigdy nie stanęli twarzą w twarz z sowieckimi żołnierzami. Optymistycznie można założyć, że oznacza to tym samym, iż pozwolenia na dalsze harce nie dostanie polska partia wojny, bo gdyby następstwem jej wyskoków był atak na Polskę, USA raczej musiałyby się zaangażować pod groźbą utraty wiarygodności.

Trudno jednak mieć wątpliwości, że w interesie Stanów Zjednoczonych jest, aby Rosja została możliwie jak najbardziej wykrwawiona – i militarnie, i ekonomicznie. To zaś może się dokonać wcale nie poprzez możliwie szybkie ukraińskie zwycięstwo – raczej poprzez tlący się konflikt, który będzie Rosję drenował jeszcze długo.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Możemy czuć się bezpieczniej

Wszystko to nie oznacza, że partnerstwo z USA jest niewiarygodne albo że powinniśmy się odnosić do amerykańskich gwarancji ze skrajną nieufnością. Przeciwnie – w obecnej sytuacji Polska jest Ameryce potrzebna jako zaplecze operacji wykrwawiającej Rosję. Ale właśnie: potrzebna. W relacjach międzynarodowych nie ma sentymentów. A jeśli się zdarzają, to są krótkotrwałe. Nie dawajmy się nabrać na błyskotki w postaci łechcących naszą próżność przemówień. Czy mowa o lipcu 2017 r., czy marcu tego roku, czy kiedykolwiek indziej.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy”

Wystąpienie Joe Bidena na placu Zamkowym było całkiem zgrabne. Dobrze skomponowane, wystarczająco podniosłe, a zarazem niepompatyczne. Należycie niekonkretne i niejednoznaczne w odpowiednich miejscach, a jednocześnie uwzględniające okoliczności. Przede wszystkim zaś wystarczająco przesycone emocjami, żeby dobrze sprzedało się w Polsce.

Pięć lat temu na placu Krasińskich przemawiał prezydent Donald Trump. Ciekawie jest zestawić ze sobą te dwa wystąpienia, bo okazują się zaskakująco podobne, choć wygłoszone w zasadniczo innych okolicznościach. Trump przemawiał w momencie, gdy świat był jeszcze względnie spokojny. Rząd PiS od początku uznawał go za „przyjaciela”, całkiem inaczej niż w przypadku Bidena. Tutaj narracja polityków obozu władzy i bliskich mu mediów zmieniła się wręcz groteskowo radykalnie. Lecz jedna rzecz oba te wystąpienia łączy: w obu amerykańscy prezydenci mówili to, co Polacy bardzo chcieli usłyszeć, co łechce naszą narodową dumę oraz próżność i co sprawia, że wiele osób zapomina o twardej grze interesów.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?