Dialog ekumeniczny nie zaczął się od obchodów 500-lecia reformacji. A jednak udział papieża Franciszka w tych uroczystościach musi stanowić dla katolików wyzwanie. W pielgrzymce Ojca Świętego do Szwecji chodziło bowiem o coś więcej niż przełamywanie historycznych barier.
Zasadniczą intencją przyświecającą uczestnikom dialogu ekumenicznego jest przekonanie, że katolicy, prawosławni i protestanci powinni poszukiwać wspólnej płaszczyzny, a więc tego, co ich łączy. Jeśli tak, to w oczach przedstawicieli wszystkich wyznań, które biorą udział w tym procesie, rozłamy są złem, bo za swój priorytet uważają oni dążenie do jedności chrześcijan.
Pozostaje oczywiście kwestia tego, czy realizacja celów, jakie stawia ekumenizm, powinna odbywać się za wszelką cenę – to znaczy, czy katolicy, prawosławni i protestanci mają przymknąć oczy na to, co ich dzieli. Jeśli tak, oznaczałoby to, że każde z wyznań powinno zrezygnować z tej części swojego nauczania, która może urazić pozostałe uczestniczące w dialogu. Dotyczyłoby to także „polityki historycznej", a więc interpretacji wydarzeń, które doprowadziły do podziałów w łonie chrześcijaństwa.
Czy postawa Franciszka skłania do wniosku, że o taki model ekumenizmu chodzi? Na pierwszy rzut oka – tak. Papież w trakcie pielgrzymki akcentował potrzebę porozumienia, wyrażał się o protestantach z najwyższym respektem i nie podejmował żadnych kontrowersyjnych tematów.
Ale paradoksalnie z narracji Franciszka płynie wniosek, że skoro reformacja przyniosła chrześcijaństwu rozłam, to oznacza, że była złem. Z jednej strony papież podczas ekumenicznego nabożeństwa w luterańskiej katedrze w Lund dziękował Bogu za to, że Marcin Luter przyznał centralne miejsce w życiu Kościoła Pismu Świętemu (co nigdy nie powinno być przedmiotem sporu), ale z drugiej – cały czas podkreślał, jak to źle się stało, że doszło do podziału chrześcijaństwa.