Czas wojennego współistnienia

Lech Kaczyński będzie przyjmowany za granicą na bordowych chodnikach, będą uściski i uśmiechy, ale w polityce zagranicznej niczego wbrew rządowi nie osiągnie – pisze ekonomista i publicysta

Aktualizacja: 14.12.2007 07:00 Publikacja: 13.12.2007 16:10

Lech Kaczyński z Jacques’em Chirakiem i Angelą Merkel, spotkanie w Mettlach, 5 grudnia 2006r.

Lech Kaczyński z Jacques’em Chirakiem i Angelą Merkel, spotkanie w Mettlach, 5 grudnia 2006r.

Foto: Reuters

Red

Od zwycięstwa Platformy jednym z problemów, który przewija się w komentarzach, jest kwestia konfliktu prezydenta z premierem o politykę zagraniczną. Słychać opinie, że jak rząd nie ułoży się z Pałacem, to będą dwie polityki zagraniczne i ucierpi na tym Polska. Otóż rząd się najpewniej z prezydentem i jego bratem nie ułoży, bo to wymagałoby przyjęcia w stosunkach z zagranicą koncepcji i stylu Kaczyńskich. Ale nie będzie też samodzielnej polityki zagranicznej prezydenta. Będzie co najwyżej prezydencka awantura o politykę zagraniczną. I to nie Polska na tym straci, tylko prezydent.

Najpierw o kwestii jednego głosu w sprawach zagranicznych. Otóż, to nie może być najważniejsze. Nie ma dogmatu o wyłączeniu tej dziedziny z walki politycznej. Jeżeli daje się ją wyłączyć, to dobrze, ale ważniejsze jest, o jakiej polityce mówi się jednym głosem. Prowadzenie przez władzę złej polityki przy poparciu opozycji jest złem powiększonym.

Entuzjastyczne reakcje zagranicy na zwycięstwo Platformy świadczą, jak wielką drzazgą był rząd PiS i jak wielką ulgą stał się jego upadek

To dobrze, że za rządów PiS słyszano na zewnątrz przeciwstawny tej partii głos o układaniu stosunków z innymi krajami. Platforma, i szerzej opozycja, nie miały obowiązku wspierać Prawa i Sprawiedliwości, bo nie uzgadniało ono z nimi polityki zagranicznej, jak zresztą żadnej. Brak uzgodnień z jednej strony skutkował brakiem zobowiązań po drugiej stronie.

Głos opozycji utrudniał oczywiście sytuację PiS-owskiego rządu za granicą, ale nie dlatego, że był inny, tylko dlatego, że słuchano go tam z powagą i z nadzieją, że kiedyś stanie się głosem władzy. W opozycji widziano Polskę bardziej pasującą do współdziałania ze społecznością międzynarodową, szczególnie europejską. Gdyby tak nie było, to jej zdanie nie miałoby za granicą znaczenia, bo uważano by je za zniekształcone echo władzy.

Głos opozycji przeciwko rządom PiS pokazywał, że poza władzą niezrozumiałą i kłótliwą nie znajduje się taka sama Polska, lecz, że jest też Polska normalna, z którą można się porozumieć. Dzięki temu opozycja przeciwdziałała jeszcze większemu popsuciu wizerunku kraju, niż to robiły poczynania pani Anny Fotygi i jej szefów. Profesor Władysław Bartoszewski czy profesor Bronisław Geremek nie szkodzili krajowi, o co ich oskarżano, lecz mu pomagali.

Prezydent Kaczyński nie będzie mógł prowadzić innej niż rząd polityki zagranicznej, bo nie ma narzędzi i nie znajdzie partnerów za granicą. Jego konstytucyjne uprawnienia są niewielkie. We wszystkich niemal sprawach albo nie ma mocy decyzyjnej, albo decyduje na wniosek czy przy zgodzie premiera. Co więcej, konstytucja nie w formie nakazu, lecz w trybie orzekającym zobowiązuje go do współdziałania z prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem w zakresie polityki zagranicznej (art. 133 p. 3 konstytucji) prowadzonej przez Radę Ministrów (art. 146 p. 1 konstytucji).

Prezydent musi więc pamiętać, by nie dostarczył dowodów, że odmawia współpracy z rządem w tej dziedzinie, bo to byłoby złamaniem konstytucji, za co staje się przed Trybunałem Stanu, także po zakończeniu kadencji.

Ale nie tylko to uniemożliwi Lechowi Kaczyńskiemu prowadzenie odrębnej od rządu polityki, gdyby tego chciał. To jest nawet mniej ważne. Aby ją prowadzić, trzeba prócz uprawnień mieć partnerów po drugiej stronie. Oni muszą chcieć uznać prezydenta za realny podmiot polskiej polityki zagranicznej. I wiedzą, co prezydent w swoim kraju może, bo są o tym informowani przez współpracowników. Czy prezydent znajdzie partnerów, którzy chcieliby układać się z nim, wiedząc, że ma niewielkie kompetencje i działa bez uzgodnienia z rządem, głównym podmiotem uprawnionym do prowadzenia polityki zagranicznej? To byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby ktoś chciał grać na różnicach między polskim prezydentem a polskim rządem.

Otóż wątpię, by w kręgu ważnych partnerów Polski byli chętni na taką grę, mając w pamięci treść i styl polityki zagranicznej braci Kaczyńskich. Polityki, która budziła zdumienie, irytację i pragnienie, żeby mieć jak najmniej, a najlepiej w ogóle nie mieć do czynienia z politykami, którzy ją prowadzili. Kiedy posiadali rzeczywistą władzę, musiano z nimi rozmawiać. Ale dlaczego miano by wracać do tamtych sytuacji, gdy przestało to być konieczne, gdy można się porozumieć z normalnym rządem?

Entuzjastyczne reakcje zagranicy na zwycięstwo Platformy – podobne tym krajowym wyrażającym się w powyborczych sondażach – świadczą, jak wielką drzazgą był rząd PiS i jak wielką ulgą stał się jego upadek.

Oczywiście nikt polskiemu prezydentowi nie odmówi tego, co wynika z funkcji reprezentowania kraju i przywiązanego do tego protokołu i kurtuazji. Prezydent Kaczyński będzie przyjmował wizyty i jeździł za granicę, będzie przyjmowany na bordowych chodnikach, będą się przed nim prężyły kompanie honorowe, będą uściski i uśmiechy, ale samodzielnie w polityce zagranicznej niczego wbrew rządowi nie osiągnie i niczemu, co rząd postanowi, nie zapobiegnie. To już widać. Prezydentowi nie pozostało nic innego, jak irytując się publicznie, albo niepublicznie, przełknąć decyzje Tuska w sprawie rozmów Rosji z OECD i Europejskiego Dnia przeciwko Karze Śmierci, obracające przynajmniej o 90 stopni politykę rządu PiS. To te decyzje i tylko one tworzą i będą tworzyły materię polskiej polityki zagranicznej.

Najlepiej, by prezydent swoją podrzędną, służebną rolę w tej dziedzinie zrozumiał, bo jak zechce robić politykę wbrew rządowi, to zaszkodzi sobie, nie Polsce. Premier i rząd w takim wypadku łatwo wytłumaczą partnerom, że poczynania głowy państwa to przykra i czasowa pozostałość po PiS-owskiej władzy. W roku 2010 resztówka PiS-owska w Pałacu najpewniej zniknie i wszystko wróci do normalnych standardów.

Nie znalazłem w konstytucji obowiązku uzgadniania między prezydentem a rządem poczynań w polityce zagranicznej, z wyjątkiem mianowania i odwoływania ambasadorów. W innych sprawach prezydent powinien być przez szefa rządu lub ministra spraw zagranicznych informowany, powinny one być z nim omawiane, to znaczy, że powinien być pytany o zdanie, o radę, ale nie więcej. Prezydent ma prawo do krytyki, do ostrzegania, nawet publicznego, ale nie może żądać, by coś – poza kwestią ambasadorów – było z nim uzgadniane i dopiero po uzgodnieniu stawało się decyzją. Premier dla dobrej współpracy z głową państwa powinien być otwarty na prezydenckie uwagi, krytyki i ostrzeżenia, ale nie na naciski wykraczające poza konstytucyjne ramy.

Tam więc, gdzie konstytucja nie nakłada obowiązku uzgodnień z głową państwa, premier i rząd powinni być szczególnie uczuleni, by nie zrobić niczego, co by mogło posłużyć za pretekst, że takich uzgodnień trzeba jednak dokonywać. Oznaczałoby to tworzenie precedensów prowadzących do rozmywania i naruszania ustawy zasadniczej. Do wytwarzania pozakonstytucyjnych uprawnień głowy państwa przypominających instytucję prezydenckich ministrów w rządzie, która powstała obok Małej Konstytucji wskutek nacisków Lecha Wałęsy i uległości rządów SLD. Była to wtedy niedobra praktyka i byłaby to i teraz niedobra praktyka, zbyt wielki koszt od słusznego skądinąd pragnienia, by ułożyć poprawne stosunki z głową państwa. I nie dałaby dobrego współistnienia.

Prezydent chciałby mieć główny głos w polityce zagranicznej, ale praktycznie ma wybór następujący: może się kłócić z rządem ze złymi skutkami, głównie dla siebie, albo uznać, że o polityce zagranicznej decyduje rząd, i mu pomagać, a przynajmniej nie szkodzić.

Myślę, że prezydent i jego brat targani złością na poczynania rządu, będą wybierać raczej pierwszą metodę, ale w chwilach opamiętania i wystudzenia będą udawali, że wracają do drugiej. Będziemy więc mieli współistnienie wojenne z okresami natarć i wyciszenia, ale drugiej polityki zagranicznej nie będzie.

Autor jest ekonomistą i publicystą. Był ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, doradzał także premierom Włodzimierzowi Cimoszewiczowi i Jerzemu Buzkowi

Od zwycięstwa Platformy jednym z problemów, który przewija się w komentarzach, jest kwestia konfliktu prezydenta z premierem o politykę zagraniczną. Słychać opinie, że jak rząd nie ułoży się z Pałacem, to będą dwie polityki zagraniczne i ucierpi na tym Polska. Otóż rząd się najpewniej z prezydentem i jego bratem nie ułoży, bo to wymagałoby przyjęcia w stosunkach z zagranicą koncepcji i stylu Kaczyńskich. Ale nie będzie też samodzielnej polityki zagranicznej prezydenta. Będzie co najwyżej prezydencka awantura o politykę zagraniczną. I to nie Polska na tym straci, tylko prezydent.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?