Gierki politycznych czeladników

Polskie partie tkwią w politycznej niemocy. Przypominają cechy, w których „polityczni rzemieślnicy” zajmują się głównie konkurowaniem między sobą – uważa socjolog z UJ

Aktualizacja: 15.05.2008 08:18 Publikacja: 15.05.2008 01:34

Zasadniczym problemem polskich partii jest to, że ideowe podejście do polityki, które powinni prezentować ich członkowie, niszczy wewnętrzna rywalizacja.

Wszystko zaczyna się przy okazji wyborów (do Sejmu, sejmiku czy rady miejskiej). Tzw. głos preferencyjny sprawia, że dla pojedynczego kandydata najgroźniejszymi przeciwnikami są jego partyjni koledzy z listy.

Wyborcom wydaje się, że dla kandydatów najważniejszy jest jak najlepszy wynik ich partii.

W rzeczywistości dla pojedynczego kandydata najważniejsze jest to, by dostał więcej głosów niż jego koledzy z listy. Na to ma realny wpływ. Natomiast jego wpływ na to, ile mandatów otrzyma jego partia, jest znikomy. To matematyczna konsekwencja systemu wyborczego, który zamiast konkurencji między partiami promuje konkurencję wewnątrzpartyjną.

Znamienna jest opowieść jednego z polskich posłów, jak to w czasie kampanii spotkał się z dwoma kandydatami z wrogich partii z tego samego powiatu: uścisnęli sobie dłonie, spojrzeli głęboko w oczy i skonstatowali, że właściwie to oni nie są dla siebie konkurencją. Groźniejszymi rywalami są bowiem koledzy z ich partii z sąsiedniego powiatu, bo to przez nich można stracić mandat lub ich kosztem go zyskać.

Takie podejście buduje wewnątrz partii atmosferę nieufności i zagrożenia. Uwaga kandydatów koncentruje się na podchodach (bo wewnętrznej rywalizacji nikt nie prowadzi jawnie), jak skutecznie przyblokować kolegów, by samemu utrzymać niepodważalną pozycję. Polscy politycy szybko nauczyli się działać na tym polu, myśleć o konfiguracji list wyborczych, badać, którzy kandydaci na liście potencjalnie mogą im najbardziej zagrozić, a zatem nie można ich tam wpuścić, a którzy będą największym zagrożeniem dla konkurentów, więc trzeba im pomóc. Wiedzą, że do rodzinnego powiatu trzeba zaprosić lidera partii, ale broń Boże nie lidera własnej listy, bo mógłby im odebrać głosy. Polscy politycy wiedzą też, jak rozłożyć limity wydatków w kampanii wyborczej, aby ci z końca listy nie zdołali zagrozić tym z jej szczytu za pomocą pomysłowej kampanii.

Owa sprzeczność między interesem partii jako całości a interesem poszczególnych kandydatów zdaje się być problemem trudnym do przezwyciężenia. Wewnątrz największych partii wytworzyły się trwałe koalicje i porozumienia, które mają poszczególnym kandydatom zapewnić szanse na reelekcję czy zdobycie mandatu, nawet kosztem osłabienia partii.

Panuje przekonanie, że w Polsce partie są w dużej mierze autorskie. O ich interes troszczy się lider, który mocno trzyma w ryzach całą resztę. Tymczasem musi się on liczyć z frakcjami czy spółdzielniami, które powstają w jego partii, a przede wszystkim z tymi, wokół których owe spółdzielnie się tworzą. Jak budują oni swoje poparcie? Liczy się popularność, częstotliwość występowania w mediach, przygotowanie merytoryczne albo bliskie relacje z liderem. Najłatwiej jest jednak zdobyć sympatię partyjnych kolegów, obiecując im konkretne korzyści, np. zatrudnianie ich znajomych w administracji państwowej. Powstają zatem „orszaki” polityków, które dla partii mogą być obciążeniem, lecz są atutami w budowaniu osobistej pozycji graczy wewnątrz ugrupowania.

Źle zaprojektowana, puszczona samopas rywalizacja wewnętrzna staje się poważną barierą dla rozwoju partii i dla ich zakorzeniania w społeczeństwie. Ci, którzy wyrobili sobie pozycję, nie są zainteresowani tym, by konkurenci poszerzali partię o swoich zwolenników.

A ponieważ każdy rozwój stanowi dla nich zagrożenie, lepsze jest utrzymywanie status quo.

Pomaga w tym obowiązujący sposób wyłaniania partyjnych ciał kolegialnych – tzw. głosowanie blokowe. Sprawia on, że możliwe są tylko dwa sposoby rywalizacji: walka na śmierć i życie (jak w przypadku Unii Wolności tuż przed jej rozpadem) albo walka pozorna.

Aby uniknąć rozpadu partii, zwykle stosuje się więc tę drugą metodę. W kuluarach ustala się wspólną listę, na którą wszyscy zgodnie głosują. Ten rytuał nie pozwala sprawdzić, kto rzeczywiście cieszy się w partii największym poparciem.

Wszystkie te czynniki sprawiają, że polskie partie tkwią w politycznej niemocy. O ile na poziomie parlamentarnym jakoś funkcjonują, o tyle na poziomie budowy społecznego poparcia dla prowadzonej przez nie polityki, współdziałania na szczeblu lokalnym czy przekonywania do konkretnych projektów panuje kompletny chaos.

Widać wyraźnie, że z jednej strony polskie partie się stabilizują – są duże i silne, rozwijają się w nich wewnętrzne biurokracje, jest ich też ograniczona liczba. Nie potrafią jednak ukierunkowywać aktywności swoich członków na wspólny cel. Nasze partie przypominają cechy, w których „polityczni rzemieślnicy” zajmują się głównie konkurowaniem między sobą. Cech broni dostępu nowym, a „mistrzowie” zajmują się wychowywaniem czeladników, ale nie takich, którzy mają szansę wybicia się na mistrzostwo.

Warto więc pomyśleć o takiej ordynacji, w której rywalizacja wewnątrz partii nie byłaby ważniejsza od rywalizacji między partiami. Można też spróbować wprowadzić w partiach systemy ocen okresowych czy systemy motywacyjne, które z powodzeniem stosuje się w biznesie. Mówią one wyraźnie, co poszczególni pracownicy (członkowie partii) mają robić, z czego będą rozliczani i jakie są kryteria awansu. Na pewno trzeba udoskonalić system wyboru władz (bo w odróżnieniu od korporacji partie są jednak systemami demokratycznymi), by nie był demoralizujący dla członków ugrupowania, a jednocześnie nie zagrażał jedności partii, oraz by naprawdę promował najlepszych, a nie tych, którzy potrafią zawczasu wyciąć konkurentów.

W polskich partiach nie brakuje ludzi ideowych. Któż jednak wie lepiej od nich, jak trudno w obecnych warunkach zachowywać się przyzwoicie.

dr Jarosław Flis jest socjologiem. Wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim

Zasadniczym problemem polskich partii jest to, że ideowe podejście do polityki, które powinni prezentować ich członkowie, niszczy wewnętrzna rywalizacja.

Wszystko zaczyna się przy okazji wyborów (do Sejmu, sejmiku czy rady miejskiej). Tzw. głos preferencyjny sprawia, że dla pojedynczego kandydata najgroźniejszymi przeciwnikami są jego partyjni koledzy z listy.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska