Aż 25 kandydatów ubiega się o jedno miejsce w Parlamencie Europejskim. Ale wyborcy tym wyścigiem właściwie się nie interesują. Miłośnicy Europy załamują ręce. Słusznie mówią, że źle wypadniemy w oczach Zachodu (czytaj – liberalnych elit).
Zachowania kandydatów i wyborców są w zasadzie racjonalne. Kandydaci do unijnego Parlamentu wiedzą przecież, że tam są gigantyczne pieniądze i nieprzymusowe obowiązki, warto więc się starać o miejsce. Niektórzy – chyba niezbyt liczni – kierują się też motywami politycznymi związanymi z krajową rywalizacją.
[wyimek]Szczególnie niepokoić musi sposób, w jaki Bruksela egzekwuje nasze zobowiązania akcesyjne. Powiedzmy jasno: stronniczo i w interesie wpływowych środowisk z krajów starej Unii[/wyimek]
Wyborcy wiedzą jednak, że ten Parlament ma – najdelikatniej mówiąc – ograniczone kompetencje. Nawet wejście w życie traktatu z Lizbony niewiele zmieni (o czym już wielu wyborców pewnie nie wie). Parlament Europejski nadal będzie podejmował przede wszystkim nieobowiązujące uchwały „w sprawie niedyskryminacji” i doskonalił warunki dostępu do Internetu.
Bruksela, owszem, o wielu kwestiach decyduje, ale rozstrzygające znaczenie ma Rada Europy i eurobiurokraci. Naprawdę ważna jest więc ilość głosów, jaką każdy kraj dysponuje w Radzie i zdolność do zawierania porozumień. Dlatego właśnie Jan Rokita chciał umierać „za Niceę”, bo to traktat z Nicei daje Polsce relatywnie spory wpływ na unijne decyzje.